[Recenzja] Yes - "90125" (1983)



Różnie potoczyły się losy muzyków Yes na początku lat 80. Niektórzy z nich postanowili śmiało ruszyć na podbój list przebojów, całkowicie wyrzekając się jakichkolwiek ambicji artystycznych (Steve Howe i Geoff Downes w supergrupie Asia, Jon Anderson we wspólnym projekcie z Vangelisem), lub porzucić scenę i stać się rozchwytywanym producentem (Trevor Horn), podczas gdy innym układało się zdecydowanie słabiej. Chris Squire i Alan White bynajmniej nie próżnowali. Wiosną 1981 roku nawiązali współpracę z Jimmym Page'em. Trio przybrało nazwę XYZ (skrót od ex-Yes/Zeppelin) i zajęło tworzeniem materiału. Niewiele zabrakło, by do zespołu dołączył Robert Plant. Obaj byli muzycy Led Zeppelin szybko jednak stracili zainteresowanie i zajęli innymi sprawami. Squire i White po dłuższym czasie znaleźli nowego gitarzystę, Trevora Rabina. Składu wkrótce dopełniło dwóch innych byłych muzyków Yes: klawiszowiec Tony Kaye oraz mający pełnić rolę wokalisty, ale ostatecznie decydujący się na bycie producentem Horn. Na tym etapie nie było jeszcze mowy o powrocie do dawnej nazwy, lecz przyjęto nową: Cinema. Wszystko zmieniło się, gdy do zespołu dołączył Anderson.

Zawartość albumu "90125" - zatytułowanego tak od jego numeru katalogowego - nie ma jednak wiele wspólnego z wcześniejszą twórczością Yes. Kompozycje są zdecydowanie prostsze, zbudowane na piosenkowych schematach. Nic dziwnego, skoro głównym kompozytorem materiału jest Rabin, grający dotąd prostego rocka, a pozostałe pomysły wyszły głównie od Squire'a, który już od pewnego czasu celował raczej w tworzenie melodyjnych piosenek. Wkład Andersona był niewielki, gdyż dołączył do składu, gdy album był już praktycznie gotowy - dokonał jedynie drobnych poprawek w aranżacjach i tekstach. W grze instrumentalistów również słychać zupełnie inne podejście. Od razu słychać zmianę gitarzysty. Rabinowi daleko do finezji Howe'a, wyraźnie ciągnie go w stronę hard rocka. Sekcja rytmiczna wyraźnie uprościła swoją grę, a bas Squire stracił to charakterystyczne, chropowate brzmienie. Bardzo proste są też klawisze Kaye'a (czy też Horna, bo ponoć to on zagrał większość partii), a znana z wcześniejszych albumów szeroka paleta brzmień klawiszowych została tutaj ograniczona niemal wyłącznie do syntezatorów. Jedynie głos Andersona jest dokładnie taki sam, jak dawniej, chociaż... w paru momentach rolę głównego wokalisty przejmuje Rabin.

"90125", podobnie jak promujący go singiel "Owner of a Lonely Heart", okazał się ogromnym sukcesem komercyjnym (zwłaszcza w Stanach, choć w Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach również sprzedawał się dobrze). Do dziś jest to najbardziej znany album Yes, choć wśród fanów wcześniejszej twórczości zespołu mający raczej nienajlepszą opinię. Czy jednak rzeczywiście jest to tak słabe wydawnictwo? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony, Anderson , Squire i White tworzyli w przeszłości znacznie ciekawsze rzeczy, stawiając artystyczną wartość ponad względy merkantylne ("Close to the Edge", "Fragile", "Relayer") lub umiejętnie łącząc wciąż duże ambicje z większą przystępnością ("Going for the One"). Tymczasem  na "90125" proporcje wyraźnie się odwracają. Jest to materiał o ewidentnie komercyjnym charakterze. A z drugiej strony, całość trzyma jednak pewien poziom. Nie jest to tak całkowita kapitulacja artystyczna, jaką w tamtym czasie uskuteczniała grupa Asia. Niby też chodzi tu przede wszystkim o przystępność i przebojowość, ale jednocześnie zespół stara się - z różnym efektem - nie popadać w banał, czy to za pomocą ciekawych aranżacji, czy też starannej, bardzo nowoczesnej, jak na tamte czasy, produkcji. Ta produkcja, oczywiście, mocno z biegiem lat się zestarzała. Te wszystkie studyjne sztuczki Horna  z dzisiejszej perspektywy wydają się zbyt nachalne, efekciarskie i raczej tandetne.

Nie jestem wielbicielem tego materiału. W części utworów znajduję mniej więcej po równo wad i zalet, w pozostałych zdecydowanie przeważają negatywne odczucia. Do tej pierwszej grupy zalicza się na pewno wspomniany "Owner of a Lonely Heart" - moim zdaniem naprawdę świetne nagranie w kategorii popowego przeboju, z tyleż fajną i zapadającą w pamięć, co niezbyt wyszukaną melodią oraz tyleż charakterystycznym, co topornym riffem, a do tego z mnóstwem studyjnych efektów (w tym samplami), które zostały całkiem zgrabnie wkomponowane w nagranie, a jednak obecnie brzmią po prostu kiczowato. "Hold On" to kolejny kawałek, w którym fajne elementy (wokalne zabawy w stylu dawnego Yes, bluesowe zabarwienie solówek) mieszają z chybionymi (topornie hardrockowe zagrywki Rabina, stadionowy, okropnie sztampowy refren). W "It Can Happen" fajny klimat tworzą partie sitaru i tambury, ale melodycznie momentami jest naprawdę banalnie. "Changes" to z kolei mój faworyt, wyróżniający się misternymi partiami instrumentalnymi, momentami jakby inspirowanymi muzyką gamelan, a także całkiem niezłą, choć wciąż niewyszukaną melodią oraz wokalnym duetem Rabina (zwrotki) i Andersona (refren), co jest fajnym urozmaiceniem. Nie podoba mi się jednak ten prostacki riff w refrenie. Kolejny z bardziej udanych utworów pojawia się dopiero na zakończenie: "Hearts" to nastrojowe nagranie, przywołujące w największym stopniu ten nieco mistyczny klimat klasycznych nagrań Yes, choć brzmienie nieustannie przypomina, że to już lata 80.

Całości dopełniają cztery zdecydowanie słabsze nagrania, skumulowane na stronie B winylowego wydania. "Cinema" to zupełnie niecharakterystyczny instrumental. Oryginalnie był to wstęp do dwudziestominutowego utworu o tytule "Time" - na szczęście muzycy wycofali się z tego pomysłu. Okropnie wypada "Leave It", który jest praktycznie wyłącznie popisem producenckich umiejętności Horna, brzmi jak zlepek nie pasujących do siebie pomysłów. Strasznie sztampowe są natomiast "Our Song" i "City of Love", co zresztą doskonale oddają już same tytuły.

"90125" nie ma wiele wspólnego z wcześniejszą twórczością Yes. Jednak w kategorii ejtisowego pop rocka wypada naprawdę solidnie. Nie brakuje tu kiczu i banału, cech nieodzownie wpisanych w taką stylistykę, ale muzycy zespołu mieli wystarczająco talentu i umiejętności, by jednak utrzymać pewien poziom. Utwory, przynajmniej niektóre, mają do zaoferowania więcej, niż tylko chwytliwe melodie - ciekawe pomysły aranżacyjne, czasem nawet jakieś przebłyski dawnej progresywności. Mocnym punktem całości są też na pewno partie wokalne Andersona, którego głos nic się nie zestarzał, a ułożone przez niego linie wokalne czasem przywołują dawną finezję Yes (np. "Hearts", fragmenty "Hold On"). Zespół nigdy później nie nagrał już niczego równie dobrego - ani w tej stylistyce, ani podejmując próby grania w swoim wcześniejszym stylu.

Ocena: 6/10



Yes - "90125" (1983)

1. Owner of a Lonely Heart; 2. Hold On; 3. It Can Happen; 4. Changes; 5. Cinema; 6. Leave It; 7. Our Song; 8. City of Love; 9. Hearts

Skład: Jon Anderson - wokal; Trevor Rabin - gitara, instr. klawiszowe, wokal (4,6), dodatkowy wokal; Tony Kaye - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal; Alan White - perkusja i instr. perkusyjne, syntezator, dodatkowy wokal
Gościnnie: Deepak Khazanchi - sitar i tambura (3); Graham Preskett - skrzypce (6); Trevor Horn - dodatkowy wokal
Producent: Trevor Horn


Komentarze

  1. Zgadzam się ostatni dobry album. Myślę, że do cyferek nie należy podchodzić ze zbyt dużymi oczekiwaniami czy spiną. Nastawiamy się na prostą muzykę i dostajemy prostą muzykę ot co.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale spadek z 8/10 do 6/10. Dla mnie to świetna pop'owa płyta. Ale w zdumienie wprawia mnie fakt że zespół który chciał i tworzył kiedyś tak mistyczne utwory tutaj gra taki ładny pop.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedni piszą o tej płycie ''prawdziwa tragedia'', drudzy ledwie ją tolerują - a dla mnie jest to krążek, który wprawia mnie w dobry humor i zawsze do niego wrócę z prawdziwą przyjemnością (być może działa tu jakaś magia muzyki). :-)

      Usuń
  3. Kuźwa tragedia. teraz to usłyszałem i wiele razy leciało to w radio i nigdy mi nie przyszło do głowy że to może być Yes. Oprócz Genesis i Yes to chyba nikt tak nisko nie upadł. Division Bell to przy tym wzór ambicji, choć i tak gówno. Jednak z wszystkich tych progowych zespołów to jednak Crimson nigdy się nie zeszmacił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ten hit Yes czy przeboje Genesis prezentują się całkiem w porządku w kategorii takiego radiowego popu. Natomiast "Division Bell" jest nędzny jako to, czym próbuje być. I to samo dotyczy twórczości Yes z lat 90. i XXI wieku. Ten zespół faktycznie upadł na samo dno, ale jeszcze nie na tym albumie, tylko dopiero gdy próbował wrócić do ambitniejszego grania.

      Usuń
  4. Oczywiście jedna ze słabszych płyt Yes. Z drugiej strony- Yes to jednak Yes i nawet przebojowy pop brzmi w ich wykonaniu subtelnie i pięknie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej jedna z bardziej udanych. Lepszy dobry pop rock niż kiepski prog rock ze wszystkich późniejszych płyt i paru wcześniejszych.

      Usuń
    2. Ja jednak wyżej stawiam Magnification, mimo że orkiestra momentami tam przesadza i przeszkadza. Cyferki są także rewelacyjnie wyprodukowane, bez wątpienia. Uwielbiam Our Song.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)