[Recenzja] Judas Priest - "Sad Wings of Destiny" (1976)



"Sad Wings of Destiny" ukazał się półtora roku po debiutanckim "Rocka Rolla". Zespół przez ten czas poczynił znaczne postępy. Brzmienie wciąż jest typowe dla hard rocka lat 70., całość cechuje umiarkowany eklektyzm, ale wiele kompozycji stanowi wyraźną zapowiedź stylistyki Judas Priest z następnej dekady. Wpływy innych wykonawców wciąż są słyszalne, czasem bardzo nachalnie, ale pojawiają się pewne elementy nadające rozpoznawalności. Przede wszystkim w warstwie wokalnej - Rob Halford już w pełni wykorzystuje swoje możliwości, nie unikając bardzo wysokich (i bardzo drażniących) tonów. Kolejnym ważnym elementem są gitarowe solówki duetu K.K. Downing / Glenn Tipton, choć sam pomysł na dwie gitary solowe był już wcześniej stosowany przez inne zespoły, jak The Allman Brothers Band, Wishbone Ash czy Thin Lizzy.

Na albumie dominują rozpędzone, ciężkie kawałki w rodzaju "Tyrant", "The Ripper" i "Deceiver". To właśnie one są najwyraźniejszą zapowiedzią późniejszych, najsłynniejszych dokonań zespołu. Ale są tutaj też nagrania innego typu. Rozbudowany "Victim of Changes" przypomina o korzeniach zespołu, słychać bluesowe naleciałości, a przez dłuższy czas nawet ewidentną zrzynkę z zeppelinowego "Black Dog". W środku pojawia się klimatyczna balladowa wstawka. Łagodniejszych momentów na longplayu zresztą nie brakuje. "Dreamer Deceiver" to klasyczna rockowa ballada z pokazującym swoją wszechstronność Halfordem oraz z długim gitarowym popisem. Dziwić mogą natomiast dwa kawałki z akompaniamentem Tiptona na klawiszach. O ile "Prelude" to tylko miniaturka pełniąca rolę introdukcji, tak "Epitaph" jest już pełnoprawnym utworem, przypominającym twórczość Queen. Broni się, jeśli traktować go w kategorii pastiszu i muzycznego żartu, ale w żadnym innym wypadku.

Według okładki oryginalnego wydania winylowego, pierwsza strona albumu zawiera utwory od "Prelude" do "Island of Domination", a druga - od "Victim of Changes" do "Deceiver". Na płycie jednak ta druga została oznaczona literą "A", a pierwsza - "B". Ta ewidentna pomyłka (bo tytuł "Prelude" wyraźnie sugeruje, że to od niego powinno wszystko się zaczynać) doprowadziła niestety do tego, że większość kompaktowych wznowień zaczyna się od "Victim of Changes", a kończy na "Island of Domination". A skoro już mowa o błędach, to warto też dodać, że utwór "The Ripper" jest wyraźnie głośniejszy od pozostałych (tak przynajmniej było na moim winylowym wydaniu).

Nietrudno zrozumieć dlaczego "Sad Wings of Destiny" cieszy się ogromną popularnością wśród wielbicieli ciężkich brzmień. Jeśli ktoś od muzyki oczekuje głównie sporej dawki energii oraz mnóstwa ciężkich riffów i ostrych, przeplatających się lub granych unisono solówek, to tutaj dostanie to wszystko w potężnej dawce. Wykonanie jest bardzo sprawne, a same kompozycje są na pewno lepsze od tych z debiutu (co nie jest trudne) - bardziej dopracowane, bardziej charakterystyczne. A z drugiej strony może razić ilość zapożyczeń od innych wykonawców, czasem wręcz na granicy plagiatu. Co jednak najgorsze, pojawia się tutaj już trochę heavymetalowego kiczu i sztampy, szczególnie w kawałkach "Tyrant" i "The Ripper". 

Ocena: 6/10



Judas Priest - "Sad Wings of Destiny" (1976)

1. Prelude; 2. Tyrant; 3. Genocide; 4. Epitaph; 5. Island of Domination; 6. Victim of Changes; 7. The Ripper; 8. Dreamer Deceiver; 9. Deceiver

Skład: Rob Halford - wokal; K.K. Downing - gitara; Glenn Tipton - gitara, instr. klawiszowe; Ian Hill - gitara basowa, gitara; Alan Moore - perkusja
Producent: Jeffery Calvert, Max West i Judas Priest


Komentarze

  1. Żaden tam "Sin After Sin" - to jest (moim zdaniem oczywiście) najlepszy album Priestów. Ogromny kok do przodu względem "Rocka Rolla". Konkretny, mocny, a przy tym różnorodny. Czuć tę świeżość w całym materiale. "Prelude" i "Epitaph" są po prostu piękne. "Dreamer Deceiver" też lubię, ale czasem lekko mi się dłuży. Poza tym same ostre wymiatacze typu "The Ripper" czy "Tyrant", które bardzo lubię.

    Dziwi mnie ta zmiana tracklisty. Częściej słuchałem go w wersji od "Victim of Changes", ale niewątpliwie to "Prelude" powinien go otwierać. Z kilku powodów. To świetne wprowadzenie do reszty materiału, a poza tym w drugiej wersji album zaczyna się od najlepszego utworu z całości ("Victim of Changes"), w sumie jeszcze lepiej by było, gdyby umieszczono go na końcu.

    Poza tym ten album to jeden wielki popis możliwości wokalnych Roba Halforda, który robi tu mistrzowską robotę. Kiedyś mocno krytykowałeś jego wokal, a jak jest obecnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zmieniłem zdania. Jeden z najbardziej irytujących wokalistów.

      Usuń
  2. Widać waść, że w metalowe rejony nie zagłębiłeś się za daleko. Piszę to pod tą recenzją zupełnie losowo (no prawie), ale uważam, że powinieneś spróbować takich pozycji jak np.
    - Grin Coronera
    - Dawn of Dream Pan.Thy.Monium lub cokolwiek innego od nich
    - Crimson Edge of Sanity
    I na deser polskie smaki:
    - Chmury nie było Kobonga i przede wszystkim Weather Neumy
    Może po tym daniu zrewidujesz, jak sądzę, swoje podejście do metalu jako takiego, bo uwierz mi jest tam cała masa pereł.
    Na boku; recenzje jazzu i rocka psych/prog bardzo dobre i wnikliwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W metalowe rejony zagłębiłem się daleko jako nastolatek i jeszcze jakiś czas potem ;) Dalej są wykonawcy czy pojedyncze albumy, które dobrze oceniam.

      Usuń
  3. "a przez dłuższy czas nawet ewidentną zrzynkę z zeppelinowego "Black Dog"." Mógłbyś wskazać miejsce w którym ta zrzynka się pojawia? Uważam że interpretowanie tego jako zrzynka jest trochę nad wyrost.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego, co pamiętam, głównie riffy obu są podobne w stopniu wykluczającym przypadek.

      Usuń
    2. Tam nie ma żadnej zrzynki, bo riffy są ułożone w zupełnie inny sposób. Wystarczy nie tylko posłuchać, ale i popatrzeć na tabulaturę. Dużo prędzej można oskarżyć o zrzynkę "2 Minutes to Midnight" z "Midnight Chaser", "Come As You Are" z "Eighties", "Follow You Home" z "You Really Got Me" czy "One Man's Meat" z "L.A. Connection" (choć to bardziej autoplagiat), bo podobieństwa są bardziej niż ewidentne.

      Usuń
    3. To nie ma aż tak wielkiego znaczenia, czy jest to grane nuta w nutę tak samo. Bardziej liczy się ogólny efekt. Teraz już sobie przypomniałem, że chodzi przede wszystkim o to, w jaki sposób ten riff przeplata się z partią wokalną. Inspiracja jest tu ewidentna.

      Usuń
    4. Inspiracja - tak, zrzynka - nie do końca. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Poza tym wspomniane momenty przeplatania się nie są nawet identyczne - Plant w "Black Dog" śpiewa wyłącznie a capella, a w "Victim of Changes" Halfordowi towarzyszą np. wejścia gitary czy perkusji, co już w pewien sposób je od siebie odróżnia i nie pozwala wysunąć zarzutu o zwykłą kopię. Sporo utworów jest do siebie podobnych pod względem struktury i wiele wieloma się inspirowało.

      Usuń
    5. " Plant w "Black Dog" śpiewa wyłącznie a capella, a w "Victim of Changes" Halfordowi towarzyszą np. wejścia gitary czy perkusji" Właśnie, chciałem zwrócić uwagę na ten fakt. Myślę że mówienie o tym jako plagiat jest nad wyrost, w ten sposób można by mówić o milionach innych podobnych w jakiś sposób do siebie utworów. Możliwe że inspiracja ale nigdy bym nie wpadł na to że to plagiat "Black Dog".

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024