[Recenzja] Judas Priest - "Killing Machine" (1978)



"Killing Machine" (w Stanach wydany pod tytułem "Hell Bent for Leather") to zwieńczenie ewolucji, jaką zespół przechodził w latach 70., grając coraz prościej, szybciej i bardziej melodyjnie, wygładzając brzmienie oraz rezygnując ze stylistycznej różnorodności. To już właściwie prawie takie samo granie, jak na wydanym kilka miesięcy później "British Steel". "Killing Machine" nie odniósł jednak takiego sukcesu komercyjnego, jak jego następca, choć przyniósł grupie pierwszy przebój, "Take on the World" - z późniejszych singli wyżej notowane w Wielkiej Brytanii były tylko te z "British Steel". Wraz z ukształtowaniem stylu, muzycy stworzyli także rozpoznawalny image, przywdziewając skóry, ćwieki i łańcuchy, podpatrzone przez Roba Halforda w gejowskim środowisku.

Album wypełniają zupełnie nijakie, heavymetalowe kawałki (np. "Delivering the Goods", oba tytułowe), przeplatane kilkoma jeszcze bardziej żenującymi momentami, ewidentnie stworzonymi pod szerszą publiczność. Do tych ostatnich należą: pełen banału i patosu "Take on the World"; naiwny, nieznośnie przesłodzony "Evening Star"; a także akustyczna ballada "Before the Dawn" - trochę zbyt prosta i niczym szczególnym się nie wyróżniająca, ale na tle całości znośna. Najlepsza kompozycja trafiła wyłącznie na amerykańskie wydanie (i kompaktowe wznowienia). Jednak od razu trzeba zaznaczyć, że autorem "The Green Manalishi (with the Two-Pronged Crown)" nie są muzycy zespołu, a bluesowy gitarzysta Peter Green, który nagrał ten utwór w 1970 roku z grupą Fleetwood Mac. W wersji Judas Priest całkowicie, niestety, przepadł intrygujący klimat oryginału, zastąpiony większym ciężarem i zupełnie pozbawionym finezji, topornym wykonaniem. Tym, którzy nie znają, polecam sięgnąć po pierwowzór i w ogóle po twórczość Fleetwood Mac z Peterem Greenem - zespół grał wówczas bardzo fajny blues rock, czasem nawet ocierając się o hard rock.

"Killing Machine" / "Hell Bent for Leather" rozpoczyna najbardziej komercyjny etap działalności Judas Priest, uwielbiany przez większość fanów zespołu (choć nie za ten akurat album), ale mogący zainteresować wyłącznie miłośników heavy metalu, gdyż nie ma tu niczego wykraczającego poza ciasne ramy tej stylistyki. W porównaniu z wcześniejszą twórczością - nawet z już wyraźnie zapowiadającym takie oblicze grupy "Stained Class" - słychać wyraźny spadek jakości. Kompozycje stały się przesadnie proste, banalne, a wykonanie zbyt sztampowe.

Ocena: 3/10




Judas Priest - "Killing Machine" (1978)  / "Hell Bent for Leather" (1979)

1. Delivering the Goods; 2. Rock Forever; 3. Evening Star; 4. Hell Bent for Leather; 5. Take on the World; 6. Burnin' Up; 7. The Green Manalishi (with the Two-Pronged Crown)*; 8. Killing Machine; 9. Running Wild; 10. Before the Dawn; 11. Evil Fantasies

* tylko na wydaniu US / kompaktowych reedycjach

Skład: Rob Halford - wokal; K.K. Downing - gitara; Glenn Tipton - gitara, instr. klawiszowe; Ian Hill - bass; Les Binks - perkusja
Producent: Judas Priest i James Guthrie


Komentarze

  1. Czyja solowa twórczość jest wg ciebie lepsza, którą więcej cenisz? Ozzy Osbourne czy Dio?
    PS. nie będę komentował tej płyty bo tak na prawdę nie ma tu czego komentować. 2,5/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U Ozzy'ego znalazłoby się więcej kawałków, których mógłbym ewentualnie posłuchać.

      Usuń
  2. "Evening Star" to nawet nie jest metal, tylko młodzieżowy, cięższy pop rock - Rob Halford chyba w klubach gejowskich musiał też podsłuchać "Stayin Alive" Bee Gees. Dla mnie to jest aż dziwne, że w ciągu kilku lat zdążyli zejść do takiego poziomu. Chociaż tyle dobrze, że takie pioseneczki im później przeszły. Byłby to drugi Wishbone Ash. Ale jednak jest faktem, że do Halforda pasowało po prostu wszystko - miał kiczowaty wokal, który równie dobrze pasował właśnie do takich g..ien

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie miałbym nic przeciwko stylowi, który zaprezentowali na tym albumie - te "potężne" rejestry (wokal, gitara), gdyby umieli to ubrać w inną formę - mniej komercji i jednostajności, więcej mieszaniny stylów: zamiast popowych "Evening Star" mogli np. zaczerpnąć coś z Garage rocka czy punk'u - chodzi oczywiście o instrumenty dente + szybki rytm. Tak na prawdę to większość kawałków na tym albumie ma potencjał do rozwinięcia - są po prostu ucięte i maksymalnie uproszczone, skrojone pod szeroką publikę i radio.

    Tak w ogóle to zrecenzowałbym na twoim miejscu "Defenders Of the Faith" zamiast "British Steel" - według mnie kończąc na tym ostatnim trochę poniża się sam zespół, który mimo uproszczenia muzyki zdołał jeszcze coś z siebie wycisnąć w latach 80-tych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Jakub Knapik
      Warto uświadomić, że prosta muzyka =/= zła muzyka, więc pop też z założenia (wszelkich boomerów i januszy od jedynej słusznej muzyki zresztą) nie musi być kiepski, bo jest chwytliwy i często po prostu mainstreamowy. Prostą piosenkę też trzeba umieć napisać, czyż nie? I sam przyznajesz, że "Evening Star" jest popowym utworem, więc gdzie ta jednostajność na "Killing Machine"? Czy to już odrobinę nie wykracza poza "ciasne ramy heavy metalowej stylistyki"? Odważę się na stwierdzenie, że ten album jest bardziej eklektyczny od "Stained Class" czy może nawet "Sin After Sin". To, że uprościli nieco swoją muzykę, nie oznacza jeszcze z miejsca, że tworzyli same utwory na jedno kopyto. Okej, dwa pierwsze kawałki, czyli "Delivering the Goods" i "Rock Forever", to bardzo szybki i dynamiczny hard rock, które różnią takie subtelności jak inne riffy czy linie wokalne, ale potem mamy właśnie pop-rockowe "Evening Star", znowu heavy metalowe/ hard rockowe "Hell Bent for Leather", a następnie bardzo stadionową piosenkę w stylu Queen, czyli "Take on the World", którą ciężko jest nazwać heavy metalem. Hmm, czy po pięciu utworach mamy samą heavy metalową sztampę? Przejdźmy dalej, do funkowo-metalowego "Burnin' Up" z soulowymi naleciałościami - z całą pewnością najbardziej pomysłowy i rozbudowany utwór na tej płycie. I nie będę się bał stwierdzenia, że potem znowu mamy do czynienia z funkowym utworem, czyli tytułowym "Killing Machine"; dominuje tu przede wszystkim rytm. Piszesz, że mogli zaczerpnąć co nieco z punku, a "Running Wild" właśnie wydaje się takie być, krótkie, dynamiczne i z bardzo prostymi riffami, które zagrałby każdy, myślę że nawet po paru dniach nauki gry na gitarze, w mniej lub bardziej płynny sposób. Od punku ten utwór różni oczywiście to, że jest w nim trochę solówek, pod koniec takie wręcz bardziej Hendriksowskie rzężenia z wykorzystaniem wajchy (Downing często pokazuje nawet dziś, jak wielką dla niego Hendrix był i jest inspiracją) i słychać, że jest tu ktoś, kto naprawdę potrafi śpiewać, czyli generalnie takie czysto techniczne kwestie, z którymi punkowcy byli nieco w tyle. "Before the Dawn", jak pisano, to krótka i klimatyczna ballada - co z tego, że prosta, ale ballada, czyli kolejny dowód na to, że ciężko nazwać "Killing Machine" jednostajnym albumem. "Evil Fantasies" charakteryzuje się już natomiast nieco niższym wokalem Halforda, zupełnie inaczej intonującym tekst niż w pozostałych utworach.
      Te utwory są ucięte i uproszczone? Uproszczone względem chociażby poprzedniej płyty zapewne tak, lecz absolutnie niczego bym w nich nie zmieniał, ani nie rozwijał ani nie ujmował. Jak już cokolwiek bym usunął, to te syntezatory w "Before the Dawn" (no utwór sam w sobie też mógłby w sumie odrobinę dłuższy być) i bez "Take on the World" każdy by się mógł obejść (Paweł pewnie by napisał, że bez całej płyty, ale on po prostu nie lubi Judas Priest i tej płyty :P), ale w pozostałych utworach ciężko mi się szczególnie czegoś czepiać. Brzmienie studyjnej wersji "Hell Bent for Leather" w sumie mi nie odpowiada jakoś szczególnie, ale to już inna kwestia, kawałek sam w sobie nie jest zły, jest dynamiczny, ma świetny mostek i piękną solówkę z zastosowaniem tappingu, inspirowaną zapewne Van Halenem; Tipton cały czas rozwijał swój kunszt, podpatrując różne patenty i techniki u innych gitarzystów. Wystawiłem tej płycie 6/10, ale teraz mocno się zastanawiam nad tym, czy nie podwyższyć tej noty. Może i utwory są mniej rozbudowane niż na poprzednich albumach, ale wychodzę z założenia, że w prostocie często tkwi siła. Nie trzeba na siłę kombinować, by stworzyć coś fajnego.

      Usuń
    2. I nie zgodzę się z tym, że "British Steel" jest jakimś szczególnym poniżeniem dla Judas Priest. Może nie jest to poziom płyt z lat 70' czy późniejszego "Painkillera", ale też nie przesadzajmy, że to jest jakaś bardzo zła płyta ;) Subiektywnie oczywiście może być dla Was zła, ale w praktyce, nie ma tam niczego szczególnie uwłaczającego poza refrenem w "United" i dad-rockowym "Living After Midnight". Zresztą, to czy te kawałki są fajne czy niefajne, chwytliwe czy niechwytliwe, prostackie czy nieprostackie, jest już naprawdę indywidualną kwestią, a nie prawdą objawioną. Nie chcę się kłócić z Waszą oceną "British Steel" czy "Killing Machine", ale musiałem wyrzucić tę JEDNOSTAJNOŚĆ tego drugiego albumu :D

      I pisze się DĘTE, a nie DENTE :)

      Sorry, musiałem dodać dwa komentarze, bo przekroczyłem liczbę znaków, a nie chciałem tylko na tamtym zakończyć :P

      Usuń
  4. Niestety nie zgodzę się z przedmówcami. Bardzo dobry album ! Dużo luzu, dużo zabawy, dużo rock'n'rolla ! Zdecydowanie uproszczenie stylu, pierwsze tak wyraźne oznaki komercyjnego podejścia, co wcale jednak wcale nie razi jakoś szczególnie jeśli wejdzie się w tą konwencję. Ten album to taki pomost pomiędzy mrocznymi, intrygującymi i trudnymi w odbiorze płytami z lat 70, a prostszym w swej strukturze, mocnym i krzykliwym heavy metalem z lat 80. A zarazem też mrugnięcie okiem do słuchacza. Halford śpiewa tu na bardzo różne sposoby, w przeciwieństwie do jego wysokiego i jednostajnego wokalu na Stained Class wydanej parę miesięcy wcześniej. Tu, wręcz bawi się interpretacjami wokalnymi, śpiewa nisko, zadziornie, chropowato i na dużym luzie, co cechuje największych. Nie ma tu patosu, powagi z poprzednich płyt.Jest dużo dystansu do siebie. Nie twierdzę, że to lepiej lub gorzej. Po prostu inaczej. Te zmiany są widoczne nawet w samym image zespołu. Po raz pierwszy mamy skóry, ćwieki i pejcze. Chyba po raz pierwszy w heavy metalu. Muzycznie jest całkiem dobrze. Nie mamy tu podniosłych dzieł w postaci "Victim of Changes" czy "Beyond the Realms.." bo chyba inne były założenia tego krążka. Miało być prościej i bardziej zabawowo. Jest zróżnicowanie bo mamy heavy metalowo - rockandrollowe, szybkie, bujające kawałki w postaci "Hell Bent for Leather" czy znakomitego "Delivering the Gods", są ballady, jest świetny cover Fleetwood Mac, jest trochę komercji w postaci "Take on the World" czy "Evening Star". Jest dużo zabawy głosem. Halford jest świetny na tym albumie. Pokazuje jak wszechstronnym i utalentowanym wokalistą jest. Album nie ma zbyt wielu wybitnych utworów ale świetnie słucha mi się go jako całość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm.. słowo "pomost" zakłada trochę elementów z lat wcześniejszych, trochę nowych, tych "heavy metalowych". Jako "pomost" pomiędzy starym a nowym bardziej wskazałbym "Sin After Sin" albo "Stained Class". Na "Killing Machine" nie ma już tych "mrocznych, trudnych" fragmentów - muzyka przez cały czas jest prosta, nawet banalna. Co do tego, że inne były założenia krążka - no byłby to wyjątek i założenia, jeśli zdarzyło by im się to raz- tylko że oni w ogóle uprościli swoją muzykę. Po prostu poczuli, że na prostszym i banalnym graniu można więcej ugrać.

      Usuń
    2. W muzyce Judas Priest nigdy nie było niczego trudnego, to nie Henry Cow czy Ornette Coleman :D

      Usuń
    3. Ogólnie co do Judas Priest - jestem w trakcie przesłuchiwania "Angel of Retribution" i o dziwo........jestem mile zaskoczony :O. Myślałem, że to będzie jakaś straszna klapa, a tutaj album co najmniej średni/dobry.

      Usuń
    4. @Jakub Knapik
      To w końcu średni czy dobry?

      Usuń
  5. Witam. Oceniając ten album zapomina się że to właśnie tu zespół zaprezentował rewolucyjne (jak na hard n'heavy oczywiście) rozwiązania. Mamy jeszcze lata 70-te a panowie grają tak jakbyśmy mieli już lata 80 a nawet 90-te. Taki Hell bent... czy Delivering the goods brzmią drapieżnie i nowocześnie jak na owe czasy. Albo tytułowy numer gdzie najpierw mamy spokojny kroczący riff w zwrotce a w refrenie mocny i nowoczesny. Burnin up ma fajny lekko funkowy riff a z kolei ten w Running wild musiał się bardzo spodobać chłopakom z Iron Maiden bo ich Wicker man rozpoczyna się identycznym :-) Spokojniejsze numery wypadają słabo i wydają się tu zbędne. Można nie lubić tego prostrzego oblicza zespołu ale to własnie tu ostatecznie się zdefiniowali i stworzyli swój własny styl który inspirował inne kapele.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyle tylko, że zespół takie rozwiązania stosował już na poprzednich albumach, szczególnie na "Stained Class" (którym moim zdaniem można uznać za pierwszy album heavymetalowy w dzisiejszym znaczeniu tego określenia). Na "Killing Machine" główna różnica polega na tym, że wszystko jest grane jeszcze prościej, przez co faktycznie jest jeszcze bardziej w stylu metalowej sztampy z następnej dekady, ale za jakieś wielkie osiągnięcie bym tego nie uznał ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024