[Recenzja] Porcupine Tree - "Fear of a Blank Planet" (2007)



Dziewiąty studyjny album Porcupine Tree stanowi kontynuację ścieżki wyznaczonej przez "In Absentia" i "Deadwing". Znalazło się tu tylko sześć utworów, jednak całość jest niewiele krótsza od swoich poprzedników. Średnią długość utworów podnosi 18-minutowy "Anesthetize" (najdłuższe nagranie zespołu od czasu albumu "The Sky Moves Sideway"). Przez fanów traktowany jako wielkie arcydzieło współczesnej muzyki. A w rzeczywistości są to po prostu trzy połączone ze sobą kawałki, których nic nie łączy pod względem muzycznym. Pierwsza część to bardzo jednostajna ballada (gościnnie wystąpił tu Alex Lifeson z Rush, którego gitarowe solo mogłoby wyjść spod ręki każdego innego gitarzysty o niekoniecznie wybitnych umiejętnościach). W części drugiej następuje, oczywiście, metalowe zaostrzenie. Tutaj w końcu coś się dzieje, niektóre zagrywki są nawet fajne, ale smętny wokal Stevena Wilsona kompletnie nie pasuje do muzyki. Ostatnia część to już totalne smęcenie, z usypiającą monotonią i rzewnym nastrojem. Trudno uwierzyć, że ktokolwiek może stawiać tego potworka na równi z "Echoes", "Lizard" czy "Close to the Edge".

Wcale nie lepsze wrażenie sprawiają krótsze (trwające około sześciu minut) nagrania. "My Ashes" i "Sentimental" to kolejne anemiczne ballady, z tym najbardziej nieznośnym, smętnym sposobem śpiewania Wilsona. Odrobina żywszego grania pojawia się w singlowych "Fear of a Blank Planet" i "Way Out of Here". Oba zbudowano na sprawdzonym patencie, przeplatając piosenkowe, miałkie melodycznie fragmenty metalowym riffowaniem. W albumowych wersjach oba kawałki zostały rozciągnięte, a raczej jeszcze bardziej rozwodnione. W tym drugim podobno udziela się sam Robert Fripp (trudno jednak stwierdzić, które partie zostały zagrane przez niego). Cóż, nawet jemu może zdarzyć się podjęcie złej decyzji. Zawsze lepiej w tę stronę, niż gdyby to Wilson miał zepsuć jakiś utwór King Crimson swoim udziałem (na szczęście zespół Frippa nie tworzył już wtedy nowej muzyki). Pewną nowością jest mocno elektroniczny "Sleep Together". Gdyby nie ten okropny, zupełnie niepasujący wokal i brak jakiegoś rozwinięcia, byłoby to nawet niezłe nagranie.

Winylowe wydanie zawiera cztery dodatkowe nagrania, oryginalnie wydane na EPce "Nil Recurring". "Cheating the Polygraph" sprawia wrażenie sklejonego z dwóch różnych kawałków, z których jeden to jakiś bezbarwny pop, a drugi toporny metal. "Nil Recurring" to jakieś instrumentalne granie, z którego kompletnie nic nie wynika (i znów dziwi udział Roberta Frippa odwalającego chałturę). "Normal" (coś w rodzaju alternatywnej wersji "Sentimental", z tym samym refrenem) i "What Happens Now?" (zawierający jeden z riffów z środkowej części "Anesthetize") to już zwyczajne smęty, przy których można by usnąć z nudów, gdyby aż tak bardzo nie irytowały swoją bezpłciowością i tym tragicznym śpiewem.

"Fear of a Blank Planet", pomimo swojego niewątpliwego profesjonalizmu, jest albumem zwyczajnie słabym, doprowadzającym wręcz do absurdu stylistykę dwóch wcześniejszych wydawnictw Porcupine Tree. To mieszanka anemiczności współczesnego rocka mainstreamowego, neo-progresywnego smęcenia i bezsensownych wstawek metalowych. Nie mam pojęcia, jakim cudem Wilsonowi udaje się sprzedawać to jako ambitną i postępową muzykę, będącą alternatywą dla popowej papki z komercyjnych mediów. Przecież to nic więcej, jak rozwadnianie, rozciąganie i zaostrzanie miałkich piosenek. 

Ocena: 3/10



Porcupine Tree - "Fear of a Blank Planet" (2007)

1. Fear of a Blank Planet; 2. My Ashes; 3. Anesthetize; 4. Sentimental; 5. Way Out of Here; 6. Sleep Together

Winyl:
LP1: 1. Fear of a Blank Planet; 2. My Ashes; 3. Cheating the Polygraph; 4. Anesthetize
LP2: 1. Sentimental; 2. Way Out of Here; 3. Sleep Together; 4. Nil Recurring; 5. Normal; 6. What Happens Now?

Skład: Steven Wilson - wokal, gitara, instr. klawiszowe; Richard Barbieri - instr. klawiszowe; Colin Edwin - bass; Gavin Harrison - perkusja
Gościnnie: Alex Lifeson - gitara (3); Robert Fripp - efekty (5), gitara (LP2: 4); Ben Coleman - skrzypce (LP2: 6); John Wesley - dodatkowy wokal; London Session Orchestra
Producent: Porcupine Tree

Po prawej: okładka EPki "Nil Recurring".


Komentarze

  1. Znajomość panów Wilsona i Frippa datuje się jeszcze na lata 90. Słynny gitarzysta wziął udział w sesjach nagraniowych płyty duetu no-man (Wilson&Tim Bowness) "Flowermouth" i nagrał tam wiele podkładów oraz partii gitar. Niewątpliwie więc widział w tym potencjał. Swoją drogą, jak nie lubisz głosu Wilsona czy Jona Andersona, to Bowness też ci nie przypadnie do gustu.

    Płyta rzeczywiście okropna, szczególnie "Anesthetize" - to nie tyle jest złe, ile jest zwykłym oszustwem, bo na jednej ścieżce mamy dwa utwory sczepione ze sobą, za to nie mające wiele wspólnego. Czy chodziło tylko o długość?

    Zastanawiam się, na ile ta maniera jest czymś wykalkulowanym (żeby czasem nie znaleźć się na jakiejś liście przebojów - mam wrażenie, że tego przedstawiciele nurtu boją się najbardziej, bo przecież mają być "niekomercyjni"). Zresztą, gdzie tym utworom do "Epitaph" czy "Roundabout" (też długie, ale żywo brzmiące, energiczne i autentycznie przebojowe)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie sądzę, żeby chodziło u unikanie list przebojów, bo jednak Porcupine Tree od czasu "Stupid Dream" nagrało mnóstwo kawałków o singlowym potencjale (i często faktycznie wydanych na singlach, a czasem nawet notowanych na listach). Tutaj takim kawałkiem jest tytułowy, z bardzo radiowym refrenem.

      Natomiast co do tego, że muzyka Wilsona jest wykalkulowana, nie mam wątpliwości. Jest krojona pod ludzi, którzy chcą mieć poczucie, że słuchają czegoś ambitnego, ale tak naprawdę lubią proste melodie i bezpieczne, nieawangardowe aranżacje.

      Słuchałem jakiegoś albumu No-Man i była to jedna z najnudniejszych rzeczy, jakie słyszałem.

      Usuń
  2. Więc o co? Bo ja nie wiem, więc spekuluję. Słyszę za to, że wszystkie te płyty mają podobne brzmienie (od "Signify", odbiór jest bardzo podobny). Czy nie ma tu jakichś wpływów Radiogłowych z "OK Computer"?

    Swoją drogą, mam wrażenie, że jak w przypadku "Sky Moves Sideways" Wilson reklamował się jako "odnowiciel proga", to wielu ludzi łyknęło to tak bardzo, jakby było na to zapotrzebowanie. Sam Wilson sprawia czasem wrażenie kogoś, kto dużo mówi bez zastanowienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie sądzę, ze chodzi mu o udawanie, że gra ambitną muzykę, żeby trafić do ludzi, dla których zbyt trudna jest ta naprawdę ambitna muzyka.

      Wpływy Radiohead jak najbardziej są.

      Usuń
    2. No i tu się mylisz co do Wilsona który wiele razy powiedział że Porcupine Tree nie gra rocka progresywnego a jest jedynie po prostu zespołem rockowym w dodatku grającym prostą muzykę. To ludzie wiedząc że Wilson jest wielkim fanem proga z lat 70-ych podsumowuje go jako artystę progowego a on progiem się jedynie inspiruje co nie jest dziwne jeśli jest jego wieloletnim fanem. Logicznym jest że wielki fan ekstremalnego metalu jak weźmie się sam za muzykę to raczej disco z tego nie wyjdzie.

      Usuń
    3. Wilson może sobie nazywać jak chce muzykę graną przez PT, a nie zmienia to faktu, że czesto kopiował wybranych twórców rocka progresywnego na granicy plagiatu. Cały "The Sky Moves Sideways" to próba nagrania "Wish You Were Here". Zrobił też np. kopie "Hallogallo" Neu! (tytulowy kawałek z "Signify") czy "Master Builder" Gong ("Tinto Brass").

      Usuń
    4. Nie znam twórczości PT i Wilsona. Znam jedynie powyższy album. Z resztą ja nie oceniam muzyki ze względów formalnych, metrycznych itp. Muzyka albo mi się podoba albo nie. Nazwa zespołu, tytuł płyty, data wydania są dla mnie nie istotne Ta płyta mi się podoba i mnie nie obchodzi czym on się kierował nagrywając ją.

      Usuń
    5. Wyobraź sobie sytuację, że dobrze znasz tych wszystkich wykonawców, którymi inspirował się Wilson, i słyszysz, że w jego wersji ta muzyka brzmi po prostu znacznie gorzej, bo nie ma tak dobrych melodii, tej energii, tak pomysłowych i dopracowanych aranżacji, kompozycje nie mają tak przemyślanej, spójnej budowy, do tego jest to muzyka znacznie uboższa emocjonalnie, bo jest w niej tylko melancholia. Tak więc prawdziwy problem tkwi nie tyle we wtórności, co w nieudolnym naśladownictwie. Wilson, kopiując inną muzykę, pozbawia jej tego, co było w niej najlepsze. Warto też zwrócić uwagę na typowy dla niego podstęp, bo czerpie zarówno od powszechnie znanych wykonawców typu Pink Floyd, King Crimson czy Tangerine Dream, ale też mniej popularnych, jak np. wspomniane Gong i Neu!. Ja dałem się na to nabrać w czasach, gdy byłem mniej osłuchany. Słuchałem Porcupine Tree i myślałem sobie: no, no, ciekawe rozwinięcie Pink Floyd. A potem się okazało, że to, co brałem za inwencję samego Wilsona, było po prostu elementami wziętymi od innych wykonawców, ale z dużo gorszym rezultatem niż ich twórczość.

      Usuń
    6. Nie muszę sobie wyobrażać. Muzyka to nie zawodu sportowe. To że jedna płyta jest lepsza od drugiej nie oznacza że nie mogę mieć jednej i drugiej. Gdybym tak myślał to zrobiłbym zawody wybierałbym płytę lepszą od następnej i w końcu w domu miałbym tylko jedną płytę która zajęła 1 miejsce a reszta wylądowałaby w koszu. Czasem epigon może się podobać bardziej niż pierwowzór choć obiektywnie pewnie oceniłbym tak samo jak ty ale jesteśmy sobą i jesteśmy a nawet powinniśmy być subiektywni. Będę jadł taką zupę jaką ja lubię a nie tą co w rankingach zajmuje 1 miejsce, nawet jeżeli obiektywnie sam uważam że jest tego warta. To że Kasia jest ładniejsza i starsza od Ani to nie znaczy że Ania która jest do niej podobna przez to że jest trochę brzydsza i młodsza (epigon) ma mi się formalnie nie podobać. Bo może mi się nawet i bardziej podobać. tak samo z muzyką. Wiele razy uważam że coś jest lepsze od czegoś ale po prostu lubię to gorsze bardziej od lepszego mimo że jest gorsze. Mam nadzieję że załapiesz bo trochę mącę :) Muzyka to zabawa a nie sprawa życia i śmierci.

      Usuń
    7. A myślisz, że ile jest co najmniej dobrych płyt na świecie - sto, dwieście? Raczej kilka, kilkanaście tysięcy. W samym rocku progresywnym i okolicach będzie z kilkadziesiąt ciekawszych wykonawców od Wilsona, a większość z nich nagrała więcej niż jedną dobrą płytę, co daje już dobre kilkaset tytułów. Zmierzam do tego, że nie ma sensu sięgać po coś, co jest gorszą wersją czegoś innego, bo lepiej przeznaczyć ten czas na poznanie jak największej ilości różnorodnej muzyki. I powyższa recenzja ma przestrzegać przed stratą czasu na ten album.

      Usuń
    8. Swego czasu miałem na półce ponad 1200 płyt co nie przeszkadza mi również mieć płyty które obiektywnie oceniam niżej ale lubie je wyżej. Bacha czy Chopina cenię wyżej od całego rocka progresywnego a na półce ich nie mam i pewnie nie będe miał. Bo obiektywnie twierdzę że zmiatają z kretesem Pink Floyd a jednak wolę posłuchać Pink Floyd.

      Usuń
  3. Zespół znany mi przede wszystkim z trójkowej audycji "Noc muzycznych pejzaży". Bardzo często prezentowano tam ich muzykę, a nawet płyty tego zespołu były wybierane jako albumy roku, co teraz po latach jest dla mnie niezrozumiałe.
    Dzisiaj ta muzyka nie robi na mnie wrażenia. A audycji jednak szkoda, bo mimo wszystko miała pewien klimat.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po tym albumie dałem sobie spokój z poznawaniem całej twórczości Porcupine Tree. Mam na półce dwie płyty In Absentia i Deadwing.Teraz wygląda to tak,że do Deadwing praktycznie w ogóle nie wracam i pokrywa się tylko kurzem.Co w sumie jest śmieszne bo Wilson kiedyś powiedział że wysłuchanie albumu w całości nie różni się niczym od obejrzenia filmu czy przeczytania książki.Czyli ma stanowić całościowe przeżycie. I tak było w przypadku In Absentia który nadal pozostaje dla mnie najlepszym wydawnictwem zespołu mimo wielu wad.To nadal,przynajmniej dla mnie świetna muzyka.O czym zresztą gdzieś tutaj dość nieporadnie ale i wylewnie pisałem. Ale czy ten Wilson guru tzw.prog rocka nie może choć raz nagrać w pełni przemyslanego,świeżego materiału bez powielania ciągle tych samych schematów I udawania progresywnosci.Ja wiem kasa musi się zgadzać i się zgadza zwłaszcza po wydaniu Deadwing,który przyniósł zespołowi popularność. Ale też Wilson mówił, że pieniądze go nie interesują. To jak to jest.
    Czekam na kolejny album.Ukazuje się Fear Of A Blank Planet i co?I nic.Dostaję to samo co wcześniej tylko w jeszcze gorszym wydaniu.Tak jak by terminy goniły, a przecież wytwornia nalega żeby już się coś ukazało. No to nagrywamy. Znowu to samo.Znowu smetne balladki mające poruszać. Znowu rozciagniety do granic dlugas że niby tyle czasu potrzeba do wyczerpania tematu.A tymczasem skleilismy sobie jakieś tam fragmenty co by w jakiś sposób się ze sobą łączyły. I wyszło nam Anesthetize progresywny epik. Czyż nie tak?
    Co jeszcze?Znowu wrzucamy gdzie popadnie metalowe riffy.Znowu między nimi są uspokojenia z gitarą akustyczną ale tak jałowe melodycznie. Ckliwe. Dodajemy trochę elektroniki żeby nie było nudno
    I co z tego wychodzi?Kolejny udany,świetny album Porkow.
    Tak.Może w Teraz Rocku,może w Trójce,zresztą ulubiony album słuchaczy Nocy Muzycznych Pejzaży w 2009r.Może i jeden z liczących się albumów na wielu portalach muzycznych, blogach.Zbierający tam pochwały.
    Ale ile można się oszukiwać?
    Panie Wilson ile można kręcić się w kółko?To nie jest zła płyta.To jest płyta straszna.
    A nie jest zła bo nie można przyczepić się do brzmienia i wykonania.Ale jest straszna bo po odarciu z brzmienia i pominieciu tego kto gra zostaje pustka. A ona przeraża. Tak samo jak Ci dla których ten album jest dziełem.
    Panie Wilson, Panowie pomocnicy już dość. Wystarczy.
    P.S. Tutaj gra Fripp i Lifeson - szkoda..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uważam, że to jeden z najlepszych albumów Porcupine tree (7,5/10). Anesthetize za najlepszy na tej płycie. Wiem, że zero nowości czy oryginalności, ale mnie to nie interesuje. Po prostu dobrze się tego słucha, i tyle w temacie.
      Na następnym (ostatnim) albumie rzeczywiście się zawiodłem.
      Raczej się nie oszukuję, za stary jestem na to:)
      Jak można pisać, że ktoś jest pusty, bo podoba mu się taki, a nie inny album - no zachodzę w głowę....Naprawdę takimi kategoriami oceniasz ludzi???

      Usuń
    2. Autor wcześniejszego komentarza nie pisał, że ktoś jest pusty, bo podoba mu się [ten] album, tylko o tym, że przeraża go, że ktoś może uznawać "Fear of the Blank Planet" za wielkie dzieło. To nie jest kwestia podobania-niepodobania się, tylko braków w muzycznej wiedzy, szczególnie z zakresu kompozycji. Nie jest wielką sztuką złożyć długi utwór z wielu przypadkowo dobranych motywów. Sztuką jest zrobić złożoną kompozycję, w której dużo się dzieje, ale wszystko z czegoś wynika, wszystko do siebie pasuje. Wilson tego nie potrafi, wszystkie zmiany i przejścia w jego utworach są zrobione na zasadzie kontrastu.

      Tak więc określanie Wilsona geniuszem, artystą czy progresywnym twórcą, a jego dokonań (arcy)dziełami - co często robią różni dziennikarze i słuchacze - jest przerażające i nie ma absolutnie żadnych podstaw, poza subiektywną oceną, która absolutnie nie wystarcza do używania w.w. słów. Najlepsze we wszystkich projektach Wilsona są inspiracje, a najgorsze okazuje się to, co z nimi robi. Facet przez dobre kilkanaście lat grał muzykę inspirowaną rockiem progresywnym, a nie nauczył się pisać utworów, które rozwijałyby się tak logicznie, jak chociażby te wymienione przeze mnie na końcu pierwszego akapitu recenzji. A zatem wtórność wcale nie jest jedynym, ani największym problemem, choć wpływa na to, że Stefan jest tylko regresywnym rzemieślnikiem, a nie kimś, za kogo często się go uważa.

      Usuń
  5. Znam typa, który uważa to za jeden z najlepszych albumów w ogóle
    No cóż, ten sam gość uważa A Division Bell za najlepszy album PF...

    OdpowiedzUsuń
  6. Odpowiedzi
    1. Słabe to strasznie. Nie dość, że stylistycznie wtórne, to jeszcze popełnia te same błędy co dotąd.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024