[Recenzja] Depeche Mode - "Violator" (1990)



"Violator" to szczytowe osiągnięcie Depeche Mode. Zarówno pod względem komercyjnym, jak i - artystycznym. Muzycy doprowadzili swój styl i brzmienie do perfekcji (najsłodszej perfekcji, jak sugeruje tytuł jednego z utworów), łącząc mroczną elektronikę z większą niż kiedykolwiek wcześniej rolą tradycyjnych instrumentów. Martin Gore dostarczył natomiast zdecydowanie najlepszy zestaw kompozycji w całej swojej karierze.

Album przyniósł aż cztery ogromnie popularne single, w tym maksymalnie ograne na wszelkie możliwe sposoby "Personal Jesus" i "Enjoy the Silence" (oba z wyjątkowo istotną rolą gitary), a także nieco mniej ograne, lecz nie ustępujące im pod względem przebojowości "Policy of Truth" (jeden z moich największych faworytów w całym dorobku grupy) i "World in My Eyes". Na singlu z pewnością doskonale sprawdziłby się także mocno elektroniczny i znów świetny melodycznie "Halo", ale muzycy porzucili plan wydania go na małej płytce (jedynie w Stanach ukazał się jako promocyjny singiel nieprzeznaczony do sprzedaży).

Jednak "Violator" to nie tylko przeboje. To także bardziej poważne utwory, jak bardzo ładna, klimatyczna ballada "Waiting for the Night", czy kojarzący się z rockiem progresywnym (a zwłaszcza utworem "One of These Days" Pink Floyd) "Clean", w którym oprócz dźwięków gitary (pedal steel w wykonaniu gościa - Nilsa Tuxena), pojawiają się także - pierwszy raz na płycie Depeche Mode - partie gitary basowej i prawdziwej perkusji. Ten ostatni to być może mój ulubiony utwór z całej dyskografii zespołu. Na albumie znalazły się jeszcze dwa utwory ze śpiewem Gore'a - ciekawy "Sweetest Perfection" oraz dość smętna ballada "Blue Dress", która odstaje poziomem od reszty albumu.

Całości dopełniają dwie nieuwzględnione na trackliście instrumentalne miniaturki - "Interlude #2 (Crucified)" schowany po "Enjoy the Silence" (w wersji CD umieszczony na tej samej ścieżce) to dziwaczny przerywnik z partią gitary w wykonaniu Dave'a Gahana, natomiast "Interlude #3", następujący po "Blue Dress" (na tej samej ścieżce w wersji kompaktowej), to po prostu wstęp do "Clean", który mógłby stanowić jego integralną część. Ponieważ album ukazał się w ostatnim roku, gdy dominującym nośnikiem były płyty winylowe, nie zmieściło się na nim kilka udanych kompozycji, na czele z przebojowymi "Dangerous", "Happiest Girl" i "Sea of Sin" (zostały oddelegowane na strony B singli). Dziś jednak trudno wyobrazić sobie ten album w innej formie, a być może te utwory wpłynęłyby negatywnie na jego spójność.

"Violator" to prawdziwe arcydzieło synthpopu. Doskonałe połączenie świetnych melodii z interesującym brzmieniem i szczegółowo dopracowanymi aranżacjami.

Ocena: 9/10



Depeche Mode - "Violator" (1990)

1. World in My Eyes; 2. Sweetest Perfection; 3. Personal Jesus; 4. Halo; 5. Waiting for the Night; 6. Enjoy the Silence; 7. Policy of Truth; 8. Blue Dress; 9. Clean

Skład: Dave Gahan - wokal, gitara ("Interlude #2"); Martin Gore - gitara, instr. klawiszowe, wokal; Alan Wilder - instr. klawiszowe, gitara basowa (9), perkusja (9); Andy Fletcher - instr. klawiszowe, wokoder (6)
Gościnnie: Nils Tuxen - gitara hawajska (9)
Producent: Depeche Mode i Mark "Flood" Ellis

Po prawej: okładka wersji winylowej i niektórych kompaktowych reedycji.


Komentarze

  1. 'Szczytowe osiągnięcie pod względem komercyjnym i artystycznym'. Jak dla mnie to szczytowe pod względem komercyjnym. I dlatego półka niżej od Black Celabration. Moja ocena to 8.
    Ps. Słuchając dziś uważnie tej płyty na sluchawkach, miałem nieodparte wrazeniw, że Rammstein bezczelnie podkradł tę elektronikę od DM i dołożył do tego łomot gitarowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To złe miałeś wrażenie z tym Rammsteinem, że podkradł elektronike DM.

      Usuń
  2. Bardzo lubię Songs of Faith and Devotion a Violator mimo że ma niezłą melodykę (z resztą jak każdy pop) to niestety nie mogę przełknąć tych dyskotekowych bitów. Gdyby aranżacje były takie jak na Songs to byłaby to świetna płyta a tak to jest radio friendly.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę dziwi mnie tak wysoka ocena dla tego albumu - to mimo wszystko dość rozrywkowa muzyka, w której chodzi głównie o chwytliwe melodie i "dyskotekowe" rytmy. Czy tak jak AC/DC należy porównywać z wielką trójką, tak Depeche Mode nie należałoby porównywać np. z Tangerine Dream? To samo dotyczy "Reign in Blood" - Metallica przez większość "Master of Puppets" i "Ride the Lightning" grała jednak bardziej dojrzałą muzykę, więc obniżyłbym do 7/10.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nikt przecież nie porównuje Depeche Mode z Tangerine Dream. Oba zespoły grają zupełnie inaczej, więc jak je porównać? Pod pewnymi względami można, ale całościowo nie. Więc każdy z tych zespołów może być tak samo dobry w swojej dziedzinie.

      Nie rozumiem, czemu chcesz obniżać moją ocenę? Wystaw własną.

      Usuń
    2. Dyskusja pod “Kraftwerk” przypomniała mi o tym komentarzu i zmusiła do ponownego przesłuchania albumu oraz zrewidowania opinii – to moje porównanie jest chyba jeszcze gorsze od tego Filipa, bo Tangerine Dream i Kraftwerk przynajmniej na początku kariery grały podobnie, a TD i DM, to w ogóle, 0 punktów zaczepienia :) W każdym razie, kiedy to pisałem, chciałem odnieść się do Twojej dyskusji z Filipem pod "Nevermind", gdzie pisałeś, że AC/DC powinno być porównywane ze wspomnianą trójką. Wtedy uważałem, że na “Violator”, podobnie jak na rok późniejszym “Loveless” My Bloody Valentine, bogate brzmienie (a w przypadku albumu DM także aranżacje) stanowi pretensjonalną próbę ukrycia braku umiejętności do grania czegoś ambitniejszego, dziś rozumiem, że to częściowo dzięki nim te albumy stanowią tak udaną próbę podniesienia przyjemnych, ale artystycznie raczej mało wartościowych stylów, jakimi są synthpop i shoegaze do rangi sztuki.

      Chciałbym jednak sprostować - kiedy piszę, że zmieniłBYM jakąś ocenę, to nie znaczy, że chcę zmieniać Twoje oceny (bo niby jak?), to tylko sugestia - posłuchasz, czy nie, nic mi do tego.

      W tym przypadku chciałem tylko wyrazić, iż nie spodziewałbym się, że takie “ordynarne, metalowe napieprzanie, przy którym można poskakać lub pomachać głową, gdy ma się te naście lat” (użyłeś tego w stosunku do "Rust in Peace”, ale dla mnie Slayer, zwłaszcza na tym albumie, też się w to wpasowuje – aczkolwiek wiem, i w zasadzie się zgadzam, dlaczego cenisz "Reign in Blood" wyżej) jest w stanie zasłużyć u Ciebie na taką (dość) wysoką ocenę.

      Usuń
    3. Różnica polega na tym, że Slayer nie udaje, że robi coś poza napieprzaniem. Megadeth na wspomnianym albumie też tylko napieprza, ale stara się sprawiać wrażenie, że robi coś więcej, wrzucając co chwilę nowe motywy i techniczne solówki, które właściwie nie mają uzasadnienia. Zdecydowanie wolę uczciwe podejście, czyli granie tego, na co pozwalają umiejętności. Niech to będzie nawet synthpop czy shoegaze. Tutaj techniczne umiejętności nie są do niczego potrzebne. Wystarczą zgrabne melodie oraz ciekawe pomysły na aranżacje lub brzmienie ;)

      W ostatnim czasie odświerzyłem sobie DM z lat 80. i chętnie do niego teraz wracam. To jest bardzo fajny pop z ciekawym brzmieniem i często bardzo kreatywnymi aranżacjami. Fakt, często naiwny, ale taka to stylistyka. Ze wszystkich wykonawców, jakich obecnie słucham, DM znam najdłużej, ale nie budzi we mnie takiego zażenowania, jak wiele innych rzeczy, które lubiłem jako nastolatek.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024