[Recenzja] Led Zeppelin - "Celebration Day" (2012)



To był prawdziwie uroczysty dzień. 10 grudnia 2007 w londyńskiej O2 Arena odbył się pierwszy pełnowymiarowy koncert Led Zeppelin od niemal 30 lat, a więc od czasu śmierci Johna Bonhama i zawieszenia działalności zespołu. W międzyczasie pozostali żyjący muzycy - Robert Plant, Jimmy Page i John Paul Jones - kilkakrotnie pojawiali się razem na scenie w związku z różnymi wyjątkowymi okazjami (jak Live Aid w 1985 roku, albo wprowadzenie do Rock and Roll Hall of Fame równo dekadę później), były to jednak bardzo krótkie występy. Tym razem, po długich negocjacjach, zgodzili się zagrać dwugodzinny set. Powodem tej jednorazowej - jak podkreślają muzycy, z Plantem na czele - reaktywacji było zaproszenie na koncert poświęcony pamięci Ahmeta Erteguna - zmarłego rok wcześniej założyciela wytwórni Atlantic, który prawie cztery dekady wcześniej podpisał z zespołem jego pierwszy kontrakt.

Pięć lat po tym wydarzeniu, jego zapis zostaje wydany na albumie "Celebration Day". Ten niezwykle trafny tytuł pochodzi oczywiście od tytułu jednego z utworów zespołu. którego jednak na koncercie nie zagrano. Na setlistę złożyło się szesnaście utworów, pochodzących ze wszystkich albumów zespołu od debiutu do "Presence". W tym wielkie przeboje w rodzaju "Whole Lotta Love", "Rock and Roll", "Kashmir", "Dazed and Confused", "Since I've Been Loving You", czy - zagrany pomimo oporów Planta - "Stairway to Heaven". Ale też mniej oczywiste utwory, jak "Good Times, Bad Times", "In My Time of Dying", czy wręcz zagrane po raz pierwszy "Ramble On" i "For Your Life". Dla wszystkich uczestników koncertu (którym udało się kupić bilety w wyniku przeprowadzonego losowania) musiało to być niezapomniane przeżycie - usłyszeć te klasyczne kompozycje w wykonaniu trzech członków oryginalnego składu i syna czwartego, Jasona Bonhama.

Jednak nie oszukujmy się - płytowy zapis już tak ekscytujący nie jest (zarówno wersja audio z CD lub winyla, jak i filmowa z DVD lub Blu-ray). Te trzydzieści lat musiało się odbić na muzykach. To już nie są pełni energii młodzieńcy, a dawno mający za sobą najlepsze lata emeryci. Wokal Planta brzmi tutaj znacznie niżej, słychać też, że męczy się w wielu momentach, zwłaszcza tych najbardziej hardrockowych. Ze względu na jego aktualne możliwości, utwory zostały zagrane nieco inaczej - trochę wolniej, w innej tonacji. Ale brzmią też ciężej, nowocześniej - co w praktyce oznacza współczesny, skompresowany dźwięk. Który zwyczajnie męczy, szczególnie w tych bardziej dynamicznych momentach. Nie brakuje tu co prawda udanych momentów. Jest przecież bardzo klimatyczne wykonanie "No Quarter", przejmujący "Since I've Been Loving You", czy lekko rozbudowany "Dazed and Confued". Problem w tym, że nawet te utwory wypadają blado na tle studyjnych pierwowzorów i koncertowych wykonań z lat 70. Najbardziej rozczarowuje natomiast "Stairway to Heaven" z zagraną zupełnie od niechcenia końcówką - z wymuszonym wokalem Planta i kompletnie pozbawioną życia solówką Page'a.

Podczas konferencji prasowej promującej "Celebration Day", gitarzysta twierdził: Rzecz w tym, że utwory, które graliśmy, powiedzmy, w 1969 roku, z czasem się zmieniały, przeobrażały i w 1973 roku brzmiały już inaczej, a w 1975 jeszcze inaczej. Muzyka ulegała różnym mutacjom. Jeśli chodzi o ten koncert, myślę, że przedstawiliśmy właściwie definitywne wersje naszych kompozycji. Zdecydowanie nie są to jednak wersje, w jakich chcę pamiętać te utwory. I podejrzewam, że tak samo czują inni wielbiciele zespołu. "Celebration Day" to fajna pamiątka dla tych, którzy w koncercie uczestniczyli, ale dla wszystkich pozostałych będzie prawdopodobnie sporym rozczarowaniem. Zdecydowanie lepiej przypomnieć sobie jakąś koncertówkę z czasów świetności zespołu.

Ocena: 6/10



Led Zeppelin - "Celebration Day" (2012)

CD1: 1. Good Times, Bad Times; 2. Ramble On; 3. Black Dog; 4. In My Time of Dying; 5. For Your Life; 6. Trampled Under Foot; 7. Nobody's Fault But Mine; 8. No Quarter
CD2: 1. Since I've Been Loving You; 2. Dazed And Confused; 3. Stairway to Heaven; 4. The Song Remains The Same; 5. Misty Mountain Hop; 6. Kashmir; 7. Whole Lotta Love; 8. Rock and Roll

Skład: Robert Plant - wokal, harmonijka; Jimmy Page - gitara; John Paul Jones - gitara basowa, instr. klawiszowe; Jason Bonham - perkusja
Producent: Jimmy Page


Komentarze

  1. Kupiłem, ale jeszcze nie słuchałem i nie oglądałem. Nie wiem, czy dałbym 10/10, bo brak mi cudownego "Babe I'm Gonna Leave You", choć reszta to same hity.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uważam że ocena tego wydawnictwa jest nieco pozbawiona obiektywizmu. Nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie tej recenzji ale ogólnie panującej opinii o tym albumie. Wydaje mi się, że w całej tej ekstazie związanej z reaktywacją zespołu obiektywizm gdzieś się zagubił, bo przecież powrót takiej legendy to spełnienie marzeń wielu fanów rocka. Ja to rozumiem, że Led Zeppelin to jeden z największych zespołów w dziejach rocka , że większość granych przez zespół utworów to świętość, że Jones, Page i Plant to już starsi panowie, którzy nie mają już tej werwy co dawniej. Oczywiście słuchając Celebration Day wziąłem to wszystko pod uwagę oraz to, że ja przecież też jestem ich fanem. Owszem jestem fanem, ale staram się obiektywnie podejść do tematu. Tak więc w mojej ocenie ten koncert wcale nie jest taki wspaniały jak niektórzy twierdzą. Wiadomo Plant już dawno stracił moc w swoim głosie i nie śpiewa już tak jak w latach 70, ale i tak radzi sobie nieźle. Natomiast Page momentami gra tak kanciasto, topornie i chaotycznie, że nie da się tego słuchać. Brakuje mu finezji w solówkach, które momentami tworzą niepoukładaną ścianę dźwięku, pozbawioną melodii. Np. w takim Ramble On, zmasakrowane zostało solo, a i Plant też wypadł fatalnie. W Black Dog Plant również nie do końca daje radę, a Page momentami po prostu gubi tonację i nieporadnie gra solówkę. In My Time of Dying to kolejne słabe wykonanie, w solówce brakuje spójności i finezji. Trampled Under Foot, Nobody's Fault But Mine i No Quarter to najciekawsze momenty pierwszej płyty, chociaż w tym drugim Page znów” popisuje” się kanciastą solówką. Drugą płytę otwiera jeden z moich ukochanych numerów zespołu Since I've Been Loving You, który został tu całkowicie nieudanie zagrany. Genialne w oryginale gitarowe intro niestety mało finezyjne i zupełnie nie wprowadza w klimat tego utworu, solówka też w całości nie wypadła przekonująco, partia wokalna Planta zamiast znanego z wersji studyjnej dramatyzmu jest w mojej ocenie po prostu wyrecytowana i przegadana. Ogólnie topornie, kanciasto i bez klimatu. Ale regułą jest że ten utwór na koncertach wypadał słabiej niż w studiu. Dazed And Confused; oraz Stairway to Heaven to w końcu granie na wysokim poziomie, szczególnie „schody” wypadły świetnie, nie ma się do czego przyczepić. To najlepsze momenty drugiej płyty. Z kolei The Song Remains The Same niestety rozczarowuje, jest wykonane chaotycznie i, brakuje tych świetnych zagrywek Page`a z wersji studyjnej. Na szczęście już do końca zespół gra znakomicie. Szczególnie potężnie brzmi Kashmir, w którym Plant wzniósł się jeszcze na wyżyny swojej ówczesnej dyspozycji. Ogólnie to raczej nie wrócę do tej płyty, bo irytuje mnie momentami nieporadność Page`a i kilka naprawdę słabych wykonań z Since I've Been Loving You na czele.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry zestaw, idealnie zagrany i nagrany - jedynym słabym punktem jest tu, moim zdaniem, "Stairway to Heaven", gdzie w solówce Page wręcz prześlizguje się po gryfie, byleby ją skończyć i mieć temat z głowy. Partia z "Song Remains the Same" pozostaje więc niedościgłym ideałem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się w 100 procentach widać żę znasz Zeppów brawo

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)