[Recenzja] Iron Maiden - "Somewhere in Time" (1986)



Na "Somewhere in Time" muzycy postanowili nieco odświeżyć swoje brzmienie. Co prawda, odrzucony został pomysł Bruce'a Dickinsona, aby wzorem "Led Zeppelin III" nagrać album w połowie akustyczny, ale zdecydowano się na inne nietypowe rozwiązanie - wykorzystanie syntezatorów gitarowych. Brzmienie albumu stało się przez to nieco bardziej plastikowe, nawet jeśli użycie syntezatorów jest tu bardziej dyskretne, niż na wydanym w tym samym roku albumie "Turbo" Judas Priest.

Kompozycyjnie jest niestety dość średnio. Na plus wyróżnia się przebój "Wasted Years", dobry melodyjnie i oparty na naprawdę świetnej linii basu Steve'a Harrisa. Drugi singiel, "Stranger in a Strange Land", już tak dobrego wrażenia nie robi, głównie przez sztampowy refren z wyjącym Dickinsonem. Wśród fanów wielką popularnością cieszy się finałowy "Alexander the Great" - kolejny z tych rozbudowanych utworów, z nawet udanym, balladowym wstępem, ale później powtarzający do znudzenia ograne patenty i zawierający naprawdę nieznośną dawkę patosu. Zupełnie przeciętnie wypadają natomiast takie kawałki, jak "Caught Somewhere in Time", "The Loneliness of the Long Distance Runner" i "Deja-Vu", a toporny "Sea of Madness" od kompletnej nijakości ratuje tylko zaskakujące, popowe przejście. Niesamowicie żałosnym kawałkiem jest natomiast "Heaven Can Wait" z okropnie irytującym refrenem i paskudną, piłkarską wokalizą.

Fajnie, że zespół próbował urozmaicić czymś swoją muzykę. Szkoda, że praktycznie nic to nie wniosło. Zmieniło się trochę brzmienie (na gorsze), a poza tym zespół wciąż powtarza te same patenty, przy okazji tworząc coraz mniej udane kompozycje. 

Ocena: 5/10



Iron Maiden - "Somewhere in Time" (1986)

1. Caught Somewhere in Time; 2. Wasted Years; 3. Sea of Madness; 4. Heaven Can Wait; 5. The Loneliness of the Long Distance Runner; 6. Stranger in a Strange Land; 7. Deja-Vu; 8. Alexander the Great

Skład: Bruce Dickinson - wokal; Dave Murray - gitara, syntezator; Adrian Smith - gitara, syntezator; Steve Harris - bass, syntezator; Nicko McBrain - perkusja
Producent: Martin Birch


Komentarze

  1. niechcenazwy:(26 lipca 2013 22:07

    Zgadzam się z Tobą - "Heaven can wait" jest koszmarny... Całą płytę oceniłabym może 5/10, oprócz "Sea of Madness" i "Wasted Years" nie ma na niej nic ciekawego. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja bardzo lubię ten album. Faktycznie Heaven Can Wait odstaje od reszty, ale taki Loneliness of the Long Distance Runner jest dla mnie świetny. Ueielbiam też Wested Years czy Stranger on a Strange Land. No i Alexander the Great to jedno z największych dzieł zespołu. Bardzo wysoko oceniam ten album i często do niego wracam. Jednak koncerty nie były już tak porywające. Dickinson był najwyraźniej zmęczony poprzednią trasą i śpiewał słabo. Uważam że to była najgorsza jego trasa pod względem wokalu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawi mnie czy ta ostatnia opinia opiera się na własnych doświadczeniach z ówczesnych koncertów zespołu w Polsce, czy na bootlegach z tej trasy? Na tym drugim nie warto się opierać, bo amatorskie nagrania na kiepskim sprzęcie zafałszowują rzeczywistość - coś co brzmiało doskonale na żywo, na taśmie brzmi już zupełnie inaczej. Może kiedyś doczekamy się jakiegoś oficjalnego wydawnictwa z tej trasy ;)

      Usuń
  3. W tym czasie mialem 7 lat wiec niewiele bym pamiętał;-) Oczywiście opinię opieram na bootlegach. Słyszałem ich kilka z tej trasy i faktycznie ich jakość była delikatnie mówiąc słaba. Natomiast niestety głos Bruce'a nie był najlepszy. Inna sprawa że faktycznie był on po poprzedniej trasie wyczerpany co potwierdzają w wywiadach myzycy zespołu. Na pewno w jakimś stopniu przestało mu się też chcieć widząc że zespół nie akceptuje jego pomysłów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Płyta nierówna, ale nie w takim stopniu jak Powerslave. I to biorąc pod uwagę obie skrajności: nie ma na nim ani tak genialnych i ponadczasowych kawałków jak tam, ale nie ma też aż takich gniotów jak tam. Czyli wychodzi na to, że poziom podobny. Choć ze względu na bardziej zamaszyste (dzięki syntezatorom) brzmienie, wolę jednak SiT. Co interesujące, rozkład kawałków różniących się poziomem przedstawia się ilościowo, a także i numerycznie identycznie jak na Powerslave. Jest dokładnie pół na pół, a ponadto początek i koniec to ta lepsza część, a środek ta słabsza. Oczywiście nie w tak drastycznym stopniu jak w przypadku poprzednika. Właściwie do kawałków numer 1,2,7 i 8 nie mogę się przyczepić. Są solidne, z genialnymi momentami (ekscytujący pojedynek gitarzystów w Caught Somewhere in Time, ogólna chwytliwość riffu i stadionowy refren Wasted Years, zabójcze tempo i wzorowe unisona w Deja Vu, epicki rozmach i znów popisy gitarzystów w Aleksander the Great. Nie do końca przekonuje rozciągnięty trochę na siłę Sea of Madness; główną bolączką tego utworu jest roztrwonienie całkiem ciekawego konceptu, riff sam w sobie jest kapitalny. Ten sam zarzut tyczy się Stranger in A Strange Land. Słuchając tego kawałka zawsze mam wrażenie, że trwa znacznie dłużej niż trwa w rzeczywistości. I znów bardzo szkoda, bo i nietypowy jak na Maiden basowy pochód i podniosły riff; coś jakby mariaż niektórych monumentalnych kawałków Led Zeppelin (When the Levee Breaks, Kashmir) ze stylistyką IM). Poza tym dynamiczny, choć posiadający do bólu banalny refren i żenującą, niby "futbolową" wstawkę Heaven Can Wait. A także nie do końca melodycznie spójny i niezgrabny The Loneliness of the Long Distance Runner. Jednak jedna rzecz wypadła bezdyskusyjnie genialnie i to we wszystkich zamieszczonych tu utworach. Śpiew Bruce'a Dickinsona jest tu wprost rewelacyjny. Śpiewa tak samo, jak w momencie dołączenia do grupy na Numerze Bestii. Interesujące, choć zapewne przypadkowe jest to, że Bruce zaśpiewał najlepiej na tych albumach, na których nie znalazła się ani jedna jego kompozycja...? Niestety to zmierzch jego doskonałej formy wokalnej. Jak Powerslave wyceniam na czwórkę, tak tutaj z racji większej, osobistej sympatii, nad wyraz subiektywnie dokładam plusik. Wspaniały przykład Maidenowej klasyki, w klasycznym składzie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cenie tylko Wasted Years również za pozytywny tekst.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie wiem o co Ci biega z "Alexander The Great" i dlaczego cenisz go niżej np. od tytułowego z następnej płyty - wdajmy się w polemikę i porównajmy:

    ATG - rozwija się zupełnie logicznie, nie ma wejść z dupy i rozłażącej się w szwach konstrukcji jak 7SoT7S. Mało tego - kawałek tworzy dobrą klamrę, na koniec wracając do motywu z początku, podczas gdy jego "następca" (pozwól że użyję tego określenia) to wprowadzane mniej lub bardziej pokracznie 3 motywy, z których trzeci się ciągnie okrutnie. Nieszczęsne chóry z syntezatora dopełniają obrazu klęski, bo o ile w ATG fajnie wypełniają one tło (novum w twórczości IM) to w 7S są czymś co odgrywa w pewnym momencie znacznie większą rolę. Na koniec wokalizy - lubisz je? W 7S pojawiają się one w post chorusie przed fragmentem bas+melorecytacja+synthchórki. Na co to komu?

    Czasem warto powstrzymać rozbuchanie i stworzyć kawałek-kolos w nieco mniej wystawny sposób jak to było w wypadku ATG, Tame a Land czy Hallowed Be Thy Name.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Seventh Son of a Seventh Son" jest jednak wyjątkowym utworem w dorobku Iron Maiden pod względem formy - jako jedyny jest zbudowany w ten sposób, że kolejno następują trzy właściwie odrębne sekcje. Nie ma nic złego w takiej konstrukcji. Oczywiście, nie wszystkie rozwiązania aranżacyjne mi tu odpowiadają (choćby wspomniane chory), ale było to jakieś odświeżenie, podczas gdy "Alexander the Great" - jak już w sumie poniekąd zauważyłeś - to kolejny kolos zbudowany w sposób podobny do poprzednich. Może dlatego nigdy nie należałem do wielbicieli tego utworu.

      Usuń
    2. Zdecydowanie taka konstrukcja nie jest zła, ale sposób ich połączenia jest niewiele lepszy niż w Lonesome Crow Scorpionsów. Lubię jak jest zachowana jakaś ciągłość, lub takie przejścia są w jakiś sposób umotywowane.

      Usuń
    3. Bo to jednak tylko metalowy zespół próbujący nagrać coś na kształt prog-rockowych suit, a za bardzo nie rozumiejący istoty proga. Mimo wszystko uważam, że pierwsza i trzecia sekcja bardzo dobrze wyszły, tylko zabrakło dobrego pomysłu na ich sensowne połączenie. Ale trochę też rozumiem cel tego zwolnienia w środkowej części, która ma uśpić czujność przed nagłym przyśpieszeniem, będącym chyba najbardziej agresywnym momentem Ironów, przynajmniej z okresu 82-88.

      Usuń
    4. No tak, element zaskoczenia jest odczuwalny ale to jedyny plus, bo to outro dość szybko się wypala. Wszystkie długie z tego okresu ustawiłbym tak: ATG>HBTN>TTAL(mocno niedoceniany kawałek)>ROAAM>SSoASS

      Usuń
    5. Nie mam takiego poczucia, że się „wypala”, ale to subiektywne, więc ok. Ja bym zaproponował taką kolejność: HBTN>SSoaSS>TTaL>RoaAM>ATG, przy czym nie upierałbym się co do trzech ostatnich.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024