[Recenzja] Black Sabbath - "Heaven and Hell" (1980)



Po rozstaniu z Ozzym Osbourne'em, instrumentaliści Black Sabbath postanowili zatrudnić na jego miejsce Ronniego Jamesa Dio, który właśnie rozstał się z grupą Rainbow. Wokalistę o zupełnie innej barwie i szerszej skali głosu, co musiało wpłynąć na zmianę samej muzyki. Muzycy postanowili nawiązać do aktualnych trendów i porzucić swój eklektyczny hardrockowy styl na rzecz jednowymiarowego heavy metalu.

Pierwsze, co zwraca uwagę po włączeniu płyty, to naprawdę dobre brzmienie. Kilka poprzednich albumów grupy pozostawiało pod tym względem wiele do życzenia. Tym razem jednak zespół zatrudnił do produkcji fachowca - Martina Bircha, znanego m.in. ze współpracy z Deep Purple, Rainbow, ale też Fleetwood Mac i Wishbone Ash (a później Iron Maiden). Choć Birchowi czasem zdarzały się różne wpadki (np. niesłyszalny bas na "Rising" Rainbow), tym razem trudno do czegokolwiek się przyczepić. Zachwyca szczególnie uwypuklony w miksie bas... Choć to akurat nieco dzieło przypadku - podczas sesji nagraniowej z zespołu odszedł Geezer Butler, a jego partie zarejestrował Geoff Nicholls (lub - według swoich własnych słów - Craig Gruber, oryginalny basista Rainbow). Gdy album był już zmiksowany, do zespołu wrócił Geezer, który postanowił nagrać linie basu na nowo - nałożono je potem na gotowy miks w taki sposób, aby zagłuszyły wcześniejsze partie. Nicholls pozostał, jako klawiszowiec, stałym współpracownikiem zespołu aż do połowy lat 90.

Same utwory prezentują różny poziom. Często zalatują heavymetalową sztampą. Kawałki w rodzaju "Lady Evil", "Wishing Well" i "Walk Away" są wyjątkowo banalne. Schematami rażą także takie kawałki, jak rozpędzony "Neon Knights", czy półballadowy "Children of the Sea". W spokojniejszych momentach tego drugiego dodatkowo denerwuje kobiecy śpiew Dio. Zresztą to właśnie nowy wokalista spowodował, że zespół zaczął zbyt często ocierać się o kicz. Nie można mu odmówić sporych możliwości (pod tym względem znacznie przewyższa swojego poprzednika), ale jego teatralna maniera i nadużywanie wysokich tonów są dość irytujące. Nie brakuje tu jednak bardziej udanych momentów. Jak niezwykle szybki "Die Young", który sprawnie łączy wściekłe fragmenty z melodyjnym zwolnieniem. Albo prawdziwie monumentalny utwór tytułowy, z hipnotyzującą linią basu i chyba najlepszą solówką w całej karierze Iommiego. Czy w końcu potężny i majestatyczny finał w postaci "Lonely Is the Word". Przynajmniej w tych dwóch ostatnich udało się uniknąć metalowej sztampy i infantylności.

Black Sabbath na "Heaven and Hell" stracił wszystkie charakterystyczne elementy swojego stylu - zmienił się wokalista, Iommi zaczął grać na gitarze w zupełnie inny, mniej oryginalny sposób, a sekcja rytmiczna uprościła swoje partie. Żadna z tych zmian nie wyszła grupie na dobre w czysto artystycznym wymiarze, ale pomogła utrzymać popularność w dekadzie wszechobecnego kiczu. Oczywiście, "Heaven and Hell" nie jest kompletną porażką i na tle ówczesnej heavymetalowej tandety jawi się jako całkiem przyzwoite, a momentami naprawdę dobre dzieło. Problem w tym, że w porównaniu z twórczością zespołu z okresu 1970-73, jest to ogromny spadek jakości.

Ocena: 7/10



Black Sabbath - "Heaven and Hell" (1980)

1. Neon Knights; 2. Children of the Sea; 3. Lady Evil; 4. Heaven and Hell; 5. Wishing Well; 6. Die Young; 7. Walk Away; 8. Lonely Is the Word

Skład: Ronnie James Dio - wokal; Tony Iommi - gitara; Geezer Butler - gitara basowa, Bill Ward - perkusja
Gościnnie: Geoff Nicholls - instr. klawiszowe
Producent: Martin Birch


Komentarze

  1. Moje dwie ulubione płyty Black Sabbath to - "Heaven And Hell" i "Mob Rules".
    Znałem Dio jeszcze z Rainbow, więc wiedziałem, że na pewno będzie dobrze. Faktycznie już pierwsze dźwięki "Neon Knights" powaliły na kolana, a dalej było jeszcze lepiej. "Dzieci Morza" - perełka, później "Zła Kobieta" lekko psuje dobre wrażenie. Po niej jednak nadchodzi utwór tytułowy, który wynosi płytę "Heaven And Hell" na metalowy piedestał.
    Strona druga z przykrością stwierdzam ma tylko dwa warte uwagi utwory - "Die Young" i "Lonely is The Word". Są jednak na tyle dobre, że tłumią niesmak dwóch dość marnych wypełniaczy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Album wybitny i przełomowy. To właśnie za jego sprawą klasyczny heavy metal wyemancypował się całkowicie. Stał się całkowicie odrębnym gatunkiem, zarówno pod względem stylistycznym jak i tekstowym. No i jednocześnie stał się jaskółką zmian w brytyjskim ciężkim rocku. Tuż po nim nastąpił wybuch Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Trzeba jednak oddać honory jeszcze jednej grupie, mianowicie Judas Priest, bo jednak Brytyjska stal, także miała niebagatelny wpływ na poczynania takich grup jak Saxon, wczesne wcielenie Def Leppard czy Iron Maiden. Neon Knights, utwór opatrzony motorycznym riffem i doskonałym śpiewem Dio. Wzór heavy metalowego przeboju. Children of the Sea - pierwsza, prawdziwie metalowa ballada. Utwór tytułowy - heavy metal frapująco uprogresywniony, pełen doskonałych riffów, zmian tempa i z melancholijną akustyczną kodą, trochę w duchu muzyki barokowej. Ale, ale! Mamy tu jeszcze zaczynający się spokojnie, by nagle eksplodować Die Young, z gniewnym śpiewem Dio (z lirycznym interludium) oraz chyba najbardziej przypominający dawny Sabbath z Ozzym - Lonely is the Word, miejscami z bluesowym feelingiem w grze gitarzysty. Mamy jeszcze Lady Evil oraz Wishing Well, bardziej klasycznie hard rockowe niż metalowe, odwołujące się niejako do "tęczowej" przeszłości wokalisty. I chyba tylko Walk Away z mało wciągającym riffem i zbyt "radosnym" klimatem nie robi większego wrażenia. Podręcznik heavy metalu!

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście nie będę oryginalny i potwierdzę że to album wybitny. Ale powiem coś jeszcze. Dla mnie riff utworu tytułowego jest najwspanialszy w dziejach rocka. Nawet lepszy niż Smoke on the Water. Natomiast Die Young wywołuje u mnie dreszcze, szczególnie w wersjach koncertowych.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytając powyższe dyskusje i słuchając tego albumu przychylam się do oceny pana Pawła. Jest to hard 'n heavy lat '70 najwyższej próby. Jednak nie dorównuje on pierwszym trzem, a nawet czterem płytom BL. Jak dla mnie 7 to za mało, 8 dla tego albumu to właściwa ocena.

    OdpowiedzUsuń
  5. Martin Birch jaki tam z niego fachowiec ....!!! Produkcja i brzmienie genialnego albumu Rainbow -Rising spartolił kompletnie...Gdzie jest gitara basowa...??? Która jest kompletnie niesłyszalna..co zauważył niestety po czasie sam R.Blackmore...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy to akurat wina producenta, który pewnie nawet nie brał udziału w procesie masteringu. A niesłyszalna ścieżka basu to właśnie spartolony mastering. Do samego brzmienia (pozostałych ścieżek) nie można się przyczepić. Dużo lepszym przykładem byłby debiut Rainbow, który ma zupełnie nieadekwatne brzmienie do swojej stylistyki. Ale cóż z tego, skoro to tylko dwa spośród naprawdę licznych albumów nagranych z udziałem Bircha? A wśród pozostałych jest chociażby ten wyżej recenzowany, gdzie jest i adekwatne brzmienie do stylistyki, i wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, włącznie z bardzo dobrze uwypuklonym basem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024