Posty

[Recenzja] Heldon - "Third" (1975)

Obraz
Jedną z przewag płyt winylowych nad kompaktowymi jest ich pojemność. Optymalna długość winyla wynosi trzy kwadranse. W czasach przed wprowadzeniem znacznie pojemniejszych kompaktów, wymuszało to na wykonawcach i producentach dokonywanie większej selekcji nagranego materiału. Dzięki temu albumy były krótsze, ale przeważnie równiejsze, pozbawione dłużyzn. Zdarzały się jednak przypadki, gdy album wydawano na dwóch płytach winylowych. O ile w przypadku nagrań koncertowych było to w pełni uzasadnione, tak dwupłytowce z premierowym materiałem studyjnym przeważnie okazywały się nie tyle dowodem niespotykanej kreatywności twórczej muzyków, co ich nieuzasadnioną wiarą w jakość skomponowanych właśnie utworów. Błędu tego nie uniknął Richard Pinhas wydając trzeci album pod szyldem Heldon, banalnie zatytułowany "Third" (z przewrotnym podtytułem "It's Always Rock'n'Roll"). Jest to właściwie solowe dokonanie Pinhasa, który samodzielnie skomponował osiem z dziewi

[Recenzja] Bob Dylan - "The Times They Are a-Changin'" (1964)

Obraz
Pod pewnymi względami jest to przełomowe wydawnictwo w dorobku Boba Dylana. W przeciwieństwie do obu poprzednich, znalazły się na nim wyłącznie autorskie kompozycje (aczkolwiek w warstwie instrumentalnej często oparte na tradycyjnych pieśniach z Irlandii i Szkocji). Podobnie jak podczas nagrywania eponimicznego debiutu, a w przeciwieństwie do sesji "The Freewheelin' Bob Dylan", cały materiał został zarejestrowany bez udziału żadnych dodatkowych instrumentalistów. Nagrania odbyły się w ciągu kilku sesji, w sierpniu i październiku 1963 roku. Oprócz przygrywającego sobie na gitarze akustycznej i harmonijce pieśniarza, w studiu obecny był jedynie producent Tom Wilson. Dziesięć utworów składa się na prawdopodobnie najbardziej zaangażowany społecznie i politycznie album Dylana, zatytułowany od jednego z nich "The Times They Are a-Changin'". Materiał zdaje się bardziej jednorodny od swoich poprzedników. Tym razem artysta rezygnuje z wpływów bluesowych, preze

[Artykuł] Jeszcze parę fajnych albumów z 2019, które mogłeś przeoczyć

Obraz
Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, prezentuję drugą część tegorocznych albumów, które nie doczekały się pełnoprawnych recenzji, ale chciałbym je polecić. Na drugiej liście znalazły się albumy, których nie uwzględniłem poprzednim razem - choć w sumie mógłbym, bo w większości nie odstają poziomem od tamtych z poprzedniej listy - a także te, które odsłuchałem dopiero w ciągu ostatnich trzech tygodni. Zaprezentowane tu wydawnictwa nie dostały osobnych recenzji nie dlatego, że na to nie zasługują, a z niezależnych od nich samych przyczyn. Rozrzut stylistyczny znów jest spory: od rocka i popu, przez różnoraki jazz, po rozmaite odmiany współczesnej elektroniki. Wszystkie albumy można odsłuchać w serwisie Spotify i/lub Bandcamp. A tutaj link do części I Africa Express - "Egoli" 6/10 Projekt Damona Albarna (Blur, Gorillaz) ciekawie łączący różne rodzaje muzyki afrykańskiej z europejską elektroniką sprzed dwóch dekad. Andy Stott - "It Should Be Us" 7/10 Teore

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "From Untruth" (2019)

Obraz
Na współczesnej scenie jazzowej wciąż dzieją się ciekawe rzeczy. Przykładem może być twórczość nowojorskiego kwartetu Elder Ones. Zespół powstał w obecnej dekadzie z inicjatywy Amirthy Kidambi, posiadającej klasyczne wykształcenie i doświadczenie w śpiewaniu kompozycji takich twórców, jak Karlheinz Stockhausen czy Luigi Nono. W autorskiej działalności nawiązuje także do swoich karnatyckich korzeni, jak i do fascynacji muzyką Alice i Johna Coltrane'ów. Składu Elder Ones dopełnili: saksofonista Matt Nelson, perkusista Max Jaffe, a także basista Brandon Lopes, z czasem zastąpiony przez Nicka Dunstona. Kwartet zadebiutował w 2016 roku bardzo dobrym albumem "Holy Science", a w tym roku opublikował kolejny, nie mniej udany "From Untruth". Nie sposób uniknąć - ze względu na połączenie żeńskiego śpiewu ze swobodnym, freejazzowym graniem - skojarzeń z dokonaniami Matany Roberts czy Fire! Orchestra. Elder Ones posiada jednak swój własny styl i rozpoznawalne brzmien

[Recenzja] Quantum Trio - "Red Fog" (2019)

Obraz
Quantum Trio został założony w 2012 roku w Rotterdamie, jednak w jego skład wchodzą dwaj polscy instrumentaliści - saksofonista Michał Jan Ciesielski i pianista Kamil Zawiślak - a także chilijski perkusista Luis Mora Matus. Muzycy poznali się na tamtejszym konserwatorium. Od tamtej pory działają głównie w Holandii i Polsce, ale swój najnowszy album - zatytułowany "Red Fog" - nagrali we Włoszech, w mieszczącym się niedaleko Rzymu studiu Tube Recording. O ile poprzednie wydawnictwa tria - dwa studyjne longplaye i jeden zarejestrowany podczas koncertu - nie należą do krótkich (wszystkie przekraczają godzinę), tak "Red Fog" nie trwa nawet trzech kwadransów. Ta zwięzłość wychodzi mu zdecydowanie na dobre. Utwory (skomponowane przez wszystkich trzech muzyków - indywidualnie lub zespołowo) są tym razem nie tylko bardziej treściwe, ale również bardziej różnorodne, a czasem nawet wyraźnie wykraczają poza jazzowy idiom. Co stanowi ogromny postęp w stosunku do zbyt jed

[Recenzja] Art Blakey and the Jazz Messengers - "Art Blakey and the Jazz Messengers" ["Moanin'"] (1959)

Obraz
The Jazz Messengers był prawdziwym zespołem-instytucją. Nierozerwalnie związanym z osobą wybitnego perkusisty Arta Blakeya, który zaczynał karierę w latach 40. ubiegłego wieku, występując u boku m.in. Theloniousa Monka, Charliego Parkera i Dizzy'ego Gillespiego. To właśnie on, równolegle z Maxem Roachem, przyczynił się do stworzenia nowoczesnego, bopowego stylu gry na perkusji. Na początku następnej dekady nawiązał współpracę z pianistą Horace'em Silverem, która w 1954 roku zaowocowała powstaniem kwintetu The Jazz Messengers. Początkowo Blakey i Silver dzielili się funkcją lidera lub pełnili ją zamiennie. Po odejściu ze składu pianisty niekwestionowanym liderem i jedynym stałym członkiem błyskawicznie zmieniających się składów został perkusista. Dobitnie podkreślił to rozszerzając szyld do Art Blakey and the Jazz Messengers. Grupa istniała aż do jego śmierci w 1990 roku. W międzyczasie była prawdziwą kuźnią talentów, gdyż Blakey lubił otaczać się młodymi, obiecującymi inst

[Recenzja] Jimi Hendrix - "Songs for Groovy Children: The Fillmore East Concerts" (2019)

Obraz
Blisko pięćdziesiąt lat temu, na przełomie lat 1969/1970, prowadzone przez Jimiego Hendrixa trio Band of Gypsys dało cztery występy (po dwa dziennie) w nowojorskim klubie Fillmore East. Był to jeden z najciekawszych momentów w karierze słynnego gitarzysty. Wspierany przez nową, czarnoskórą sekcję rytmiczną - basistę Billy'ego Coxa i perkusistę Buddy'ego Milesa - odświeżył swoją hardrockowo-bluesową twórczość o wyraźne wpływy funku i soulu. Trio rozpadło się niedługo potem, a Hendrix po raz kolejny podążył w nieco innym muzycznym kierunku. Przez lata jedyną pamiątką po tym okresie był wydany już w kwietniu 1970 roku album "Band of Gypsys". Wydawnictwo tyleż zachwycające swoją zawartością muzyczną, co rozczarowujące skromną objętością - to tylko sześć utworów, zarejestrowanych podczas obu występów z 1 stycznia 1970 roku. W ciągu kolejnych dekad wypłynęło jeszcze trochę materiału z tych występów. W 1986 roku trzy utwory - jeden z pierwszego setu z 31 grudnia '

[Recenzja] Robert Wyatt - "Rock Bottom" (1974)

Obraz
Pisanie o takich albumach właściwie nie powinno mieć sensu. Czymś powszechnym powinna być ich znajomość i docenianie zawartej na nich muzyki. Niestety, tak nie jest. Komercyjne media muzyczne wolą skupiać się na promowaniu muzyki na ogół zupełnie nieistotnej i bezwartościowej, przez co nawet tak ważny i utalentowany twórca jak Robert Wyatt (czasem w tych mediach obecny), jest postacią niezbyt znaną przeciętnemu odbiorcy. Dlatego też pokrótce - choć mam nadzieję, że jednak niepotrzebnie - przypomnę jego dokonania. Uznanie zdobył jako członek grupy Soft Machine, z którą nagrał cztery albumy; w 1970 roku zadebiutował jako solista freejazzowym albumem "The End of an Ear", później dowodził supergrupą Matching Mole, w międzyczasie znajdując czas na liczne występy gościnne, chociażby na płytach Syda Barretta, Kevina Ayersa, Daevida Allena czy Keitha Tippetta. Punktem zwrotnym w jego karierze okazało się tragiczne - choć wynikające z własnej głupoty -wydarzenie. 1 czerwca 1973 r