[Recenzja] Robert Wyatt - "Rock Bottom" (1974)



Pisanie o takich albumach właściwie nie powinno mieć sensu. Czymś powszechnym powinna być ich znajomość i docenianie zawartej na nich muzyki. Niestety, tak nie jest. Komercyjne media muzyczne wolą skupiać się na promowaniu muzyki na ogół zupełnie nieistotnej i bezwartościowej, przez co nawet tak ważny i utalentowany twórca jak Robert Wyatt (czasem w tych mediach obecny), jest postacią niezbyt znaną przeciętnemu odbiorcy. Dlatego też pokrótce - choć mam nadzieję, że jednak niepotrzebnie - przypomnę jego dokonania. Uznanie zdobył jako członek grupy Soft Machine, z którą nagrał cztery albumy; w 1970 roku zadebiutował jako solista freejazzowym albumem "The End of an Ear", później dowodził supergrupą Matching Mole, w międzyczasie znajdując czas na liczne występy gościnne, chociażby na płytach Syda Barretta, Kevina Ayersa, Daevida Allena czy Keitha Tippetta. Punktem zwrotnym w jego karierze okazało się tragiczne - choć wynikające z własnej głupoty -wydarzenie. 1 czerwca 1973 roku, podczas przyjęcia urodzinowego Gilli Smyth, odurzony Wyatt wypadł z okna na drugim piętrze, doznając złamania kręgosłupa, w wyniku czego został trwale sparaliżowany od pasa w dół.

Podczas trwającego miesiącami pobytu w szpitalu, Wyatt miał dużo czasu, by zastanowić się nad swoją dalszą działalnością muzyczną. Był świadomy, że już nigdy nie będzie mógł grac na perkusji, ani jeździć w trasy koncertowe. Dało mu to jednak, jak sam przyznawał, nowy rodzaj wolności. Mógł skoncentrować się na komponowaniu, aranżacjach, śpiewie i pracy studyjnej, za każdym razem dobierając współpracowników odpowiednich do danego dzieła, nie będąc ograniczonym graniem w stałym zespole. Jeszcze w szpitalu muzyk zaczął pracować nad kształtem nowego albumu. Same kompozycje powstały jednak wcześniej, pod koniec 1972 roku, podczas pobytu Wyatta w Wenecji. Muzyk towarzyszył tam swojej dziewczynie, Alfredzie Benge, mającej zresztą polskie korzenie, która pracowała jako asystentka przy montażu filmu "Nie oglądaj się teraz" (org. "Don't Look Now") w reżyserii Nicolasa Roega. Utwory były tworzone z myślą o trzecim albumie Matching Mole, do którego nagrania nigdy nie doszło.

W listopadzie 1973 roku muzycy Pink Floyd zorganizowali specjalny koncert, z którego dochód - dziesięć tysięcy funtów - został przeznaczony na pomoc Wyattowi. Muzyk mógł sfinansować swój pierwszy album po wypadku, "Rock Bottom", nagrywany w rożnych brytyjskich studiach na przestrzeni pierwszej połowy 1974 roku. Liderowi - występującemu w roli wokalisty i grającemu na przeróżnych instrumentach klawiszowych, a w jednym nagraniu także na gitarze  - udało się zebrać interesujących współpracowników. W nagraniach udział wzięli basiści Richard Sinclair (Caravan, Hatfield and the North) i Hugh Hopper (Soft Machine), perkusista Laurie Allan (Gong), grający na altówce Fred Frith (Henry Cow), a także występujący w roli gitarzysty Mike Oldfield. Ponadto można tu usłyszeć jazzowych instrumentalistów Mongeziego Fezę i Gary'ego Windo, a nawet szkockiego poetę Ivora Cutlera. Produkcją zajął się natomiast Nick Mason z Pink Floyd. Za ascetyczną okładkę - stanowiącą kontrast dla grafik z reguły zdobiących albumy progrockowe - odpowiada Alfreda Benge. Ona sama zaś stanowiła inspirację dla zawartych tu tekstów Wyatta. Para pobrała się 26 lipca 1974 roku, w dniu premiery "Rock Bottom".

Album utrzymany jest w bardzo melancholijnym nastroju, ale wcale nie sprawia przez to wrażenia nudnego, smętntego czy przygnębiającego. Wręcz przeciwnie, jest to bardzo wyraziste i intensywne granie, nie pozbawione pewnych humorystycznych akcentów, jak przystało na album czołowego przedstawiciela sceny Canterbury. Jest to muzyka jednocześnie przystępna i bardzo ambitna. Trudno nie ulec urokowi przepięknych melodii wokalnych, przepełnionych smutkiem, ale bardzo wyrafinowanych, nigdy nie popadających w banał czy pretensjonalność. Warstwa instrumentalna nie jest jakoś mocno skomplikowana, ale zawsze daleka od schematycznych rozwiązań. Utwory rozwijają się swobodnie, nie ma w nich żadnych przewodnich motywów czy refrenów. Są za to bardzo pomysłowe, wielowarstwowe aranżacje. Same partie klawiszowe Wyatta tworzą bogate faktury, a zawsze ciekawie wzbogacają je inne instrumenty. Warto wyróżnić "A Last Straw" z subtelnymi dźwiękami gitary lidera i wyrazistą linią basu Hoppera (nie tak odległą od tej z "Slightly All the Time" Soft Machine). Albo "Little Red Riding Hood Hit the Road" z podkreślającą psychodeliczny nastrój partią trąbki Fezy, tudzież "Alfie" z freejazzowymi odlotami Windo na klarnecie basowym i saksofonie tenorowym. Nie można też zapomnieć o "Little Red Robin Hood Hit the Road" z popisem Oldfielda w pierwszej części i zwariowaną częścią drugą, z wygłupami Cutlera do akompaniamentu altówki, fisharmonii i koncertyny. Nie mniej ciekawie wypadają jednak utwory o skromniejszych aranżacjach, jak "Sea Song" i przywołujący klimat "In a Silent Way" Milesa Davisa "Alifib".

Wyattowi udała się tu rzecz niezwykła. Nagrał album absolutnie ponadczasowy, stroniący od modnych ówcześnie rozwiązań, zaś zawierający elementy do dziś chętnie wykorzystywane przez współczesnych twórców. Będący w zasadzie dziełem bardzo progresywnym, wręcz awangardowym (w kontekście rocka), ale unikającym sięgania po te środki muzycznego wyrazu, które często prowadzą progrockowych wykonawców na manowce (np. stosowanie patosu, rozbudowanych form, popisywanie się wirtuozerią czy nadmierne komplikowanie). Wyatt stawia na zwięzłość, pamięta o melodiach, ale stara się też, by w utworach cały czas coś się działo, cały czas się jakoś rozwijały, niekoniecznie w oczywistym kierunku. "Rock Bottom", będąc bardzo ambitną muzyką, jest też muzyką bardzo przystępną, zarówno ze względu na brzmienie, nastrój, jak i chyba przede wszystkim wspomniane melodie, które są tu naprawdę wyjątkowe - przejmujące, wyrafinowane i po prostu bardzo ładne. Longplay z pewnością zachwyci wszystkie osoby posiadające wrażliwość muzyczną pozwalającą docenić coś więcej, niż rockowe napieprzanie. Tak więc jeśli ktoś jeszcze nie zna "Rock Bottom" - a mam nadzieję, że niewiele jest takich osób - polecam jak najszybciej nadrobić zaległości, bo to jeden z tych albumów, których wstyd nie znać, a których naprawdę nie trzeba się obawiać.

Ocena: 10/10



Robert Wyatt - "Rock Bottom" (1974)

1. Sea Song; 2. A Last Straw; 3. Little Red Riding Hood Hit the Road; 4. Alifib; 5. Alife; 6. Little Red Robin Hood Hit the Road

Skład: Robert Wyatt - wokal, instr. klawiszowe, instr. perkusyjne (1,3,5), gitara (2); Richard Sinclair - gitara basowa (1,3,6); Hugh Hopper - gitara basowa (2,4,5); Laurie Allan - perkusja (2,6); Mongezi Feza - trąbka (3); Ivor Cutler - głos (3,6), koncertyna barytonowa (6); Gary Windo - klarnet basowy (5), saksofon tenorowy (5); Alfreda Benge - głos (5); Mike Oldfield - gitara (6); Fred Frith - altówka (6)
Producent: Nick Mason

Po prawej: okładka reedycji z 1998 roku (również autorstwa Alfredy Benge).


Komentarze

  1. Przpomina spokojne kawałki King Crimsona ale trochę to smętne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smętne to są np. dokonania Stevena Wilsona. Tutaj cały czas się coś dzieje, jest zabawa muzyką, humor, energia.

      Usuń
  2. Był to album zbyt trudny dla mnie gdy go poznawałem przed paroma laty. Chyba czas na rundę drugą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to mówią: co łatwo wchodzi jednym uchem, to równie łatwo wychodzi drugim - i o tym szybko zapominamy. Fajnie jest, że są takie Blogi, gdzie można odkrywać stare rzeczy, których w zalewie mainstreamu nie znajdziesz.

      Usuń
  3. Jedna z najpiękniejszych płyt jakie miałem okazję usłyszeć. Przede wszystkim na uwagę zasługuje głos Wyatta, który wzbija się na wyżyny swoich umiejętności. Wynikiem jest coś tak niewyobrażalnie ludzkiego i delikatnego, że aż trudno mi znaleźć jakiekolwiek porównanie w świecie muzycznym. Zgadzam się z tobą, że pisanie o Rock Bottom powinno nie mieć sensu. Cieszę sie jednak, że możliwe, że dzięki tobie ktoś tego posłucha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, wokal Wyatta jest wspaniały, ciekawie wypadają te zabawy głosem, nie rozumiem czemu ludzie narzekają na jego akcent, moim zdaniem jest świetny

      Usuń
  4. Barwa głosu Wyatta i jego sposób śpiewania są absolutnie fantastyczne, ale czasem facet tak fałszował, że aż uszy bolą:D Za to jego umiejętnościom komponowania nie sposób cokolwiek zarzucić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki jego urok - trzeba to uszanować. Jak pierwszy raz w życiu usłyszałem wokal Petera Hammilla, wokalisty Van Der Graaf Generator, to też wydawało mi się, że gość nie powinien był śpiewać. ;-D Po latach nie wyobrażam sobie, by ktoś inny mógł go zastąpić.

      Usuń
    2. Też tak miałem
      Ale Hammill został jednym z moich ulubionych wokalistów, zaraz obok Wyatta i Beefhearta

      Usuń
  5. A ja chyba od razu wtedy doceniłem (choć nie do końca "zrozumiałem") bo dałem 7/10 te pięć lat temu. Nie bez powodu płyta przoduje w rankingu RYM płyt kanterberyjskich - to są piosenki, ale za to jak ładne i porządnie zagrane!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Technicznie rzecz biorąc, to nie są piosenki, bo nie mają piosenkowej (zwrotkowo-refrenowej) struktury. Ale jednocześnie są tak melodyjne, że sprawiają wrażenie piosenek.

      Usuń
  6. Ależ Pana Redaktora poniosło! 10/10. No no!!!! Fakt, milutka płytka, zabawny wokal (to naśladowanie dźwięków, jakie wydają dzieciaki bawiące się wodą za pomocą słomki), czasem jakaś miła melodyjka tudzież dużo dęciaków kojarzących się z jazzem (a jak jazzowo no to musi być dobrze!!!). Ale żeby to zaraz był muzyczny ideał???!!! Mhhmmm......

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać, że bardzo niewiele (w tym głownie zupełnie nieodpowiednie wnioski) wyniosłeś z samego albumu i mojej recenzji. Polecam poświęcić mu więcej czasu, poczytać o nim trochę.

      Usuń
    2. Poczytać, żeby się dowiedzieć, co słyszę? Ciekawa koncepcja...

      Usuń
    3. Żeby dowiedzieć się, co słyszą inni. Bo odbierasz ten album zupełnie inaczej, niż większość słuchaczy, zdajesz się kompletnie nie rozumieć jego zawartości i nie dostrzegać żadnych z jego obiektywnych wartości. A jak coś przeczytasz, to możesz spojrzeć na dane dzieło z zupełnie innej perspektywy, usłyszeć na nim coś, czego dotąd nie zauważyłeś, dowiedzieć się o czymś, o czym nie miałeś pojęcia.

      Usuń
  7. Drogi Pawle. Muzyki się słucha a nie o niej czyta. A słucha się tej która ci się podoba a nie tej o której dobrze piszą bo to się nazywa snobizm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Snobizm, powiadasz...? Pamiętam, był chyba rok 1985 - wtedy byłem zapalonym fanem heavy metalu i okolic. Razu pewnego, w audycji PR ''Trójka'' natknąłem się na zapowiedź ''niezwykłej ambitnej płyty'' zespołu King Crimson pt. ''Red''. Po wysłuchaniu fragmentu zachodziłem w głowę, jak ''czegoś takiego'' można słuchać? ;-D Mądrość przyszła z wiekiem - często poprzez zerkanie, co też mądrego mają inni ludzie do powiedzenia na dany temat. Lubię konfrontować swoje odczucia z odczuciami innych. Snobizm to chyba jednak coś całkiem innego.

      Usuń
  8. A jeśli chodzi o twój sposób myślenie to zahaczę o ostatni spór o Heavy Weather. W polskim necie jest kilka recenzji tej płyty. Wszystkie oprócz twojej jedynej maja nie tyle dobre recenzje co sa oceniona maksymalnie jako arcydzieła. Więc według tego co piszesz Heavy Weather obiektywnie według średniej jest zajebistą płytą, no chyba że uważasz że tylko i wyłącznie twoje zdanie się liczy i przekreśla wszystkie inne ale to też jest snobizm.

    OdpowiedzUsuń
  9. Przecież nie twierdzę, że trzeba słuchać muzyki, o której dobrze piszą, tylko że warto poczytać inne opinie - a jeszcze lepiej jakieś bardziej profesjonalne opracowania - bo można dowiedzieć się o czymś, co samemu się przeoczyło i dzięki temu być może docenić bardziej dane dzieło. Jeśli ktoś chce się na muzyce znać, nie może opierać się wyłącznie na swoim subiektywnym odbiorze, ale powinien zdobywać jakąś dodatkową wiedzę. Oczywiście nie ma obowiązku, by na muzyce się znać. Można sobie jej słuchać dla przyjemności i nic o niej nie wiedzieć. Tylko wtedy nie powinno się wdawać w żadne dyskusje i próbować obalać fakty za pomocą subiektywnych odczuć.

    Nie wydaje mi się, żeby z moich komentarzy wynikało, że uważam, że większość ma zawsze rację. Przekaz jest inny: obiektywne argumenty mają przewagę nad subiektywnymi, bo odwołują się do faktów, a nie do upodobań. Zarówno krytykując album Weather Report, jak i chwaląc płytę Roberta Wyatta, odwołałem się do obiektywnych argumentów. Osoby wygłaszające przeciwne zdanie sięgają raczej po te subiektywne.

    OdpowiedzUsuń
  10. a po czym wnosisz że twoje zdanie jest obiektywne a innych nie. przykładowo taki Heavy Weather zawsze i wszędzie miał bardzo wysokie oceny więc nie wiem skąd wziąłeś te niby negatywnie obiektywne argumenty bo jeżeli z twojej głowy to są one całkowicie subiektywne. ciekawi mnie jakim cudem na 100 recenzji 99 jest subiektywnych a jedna jedyna niby obiektywna. to samo o sobie powie te 99 reszty autorów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cały czas przypisujesz mi twierdzenie czegoś, czego nie napisałem i co nie wynika z moich słów. Nigdzie nie napisałem, że moje opinie są obiektywne (bo nie mogą być), tylko że tworząc własne opinie biorę pod uwagę obiektywne wartości (które czasem sam wyłapuje, a czasem gdzieś o nich przeczytam).

      Gdybyś tylko poszukał, znalazłbyś więcej niż jedną niepozytywną recenzję "Heavy Weather" - chociażby na Astralnej Odysei Muzycznej, gdzie pojawia się zbliżona do mojej argumentacja. Główny zarzut odnosi się do tego, że zespół, który na początku swojej działalności bardzo kreatywnie eksperymentował np. z brzmieniem, strukturą utworów czy rytmem, na wiadomym albumie wszystko drastycznie uprościł i ugrzecznił. To jest fakt, nie podlegający dyskusji. Zespół zaczął grać poniżej swoich umiejętności, ponieważ zaczął przekładać cele komercyjne nad artystycznymi, przez co jego muzyka straciła na wartości. I taką argumentację trudno obalić.

      Usuń
    2. Wracając do "Rock Bottom" i początku tej dyskusji, kiedy zarzuciłem tomowi, że nie wyniósł zbyt wiele z tego albumu i odbiera go zupełnie inaczej, niż większość słuchaczy, nie miałem na myśli, że powinien się nim zachwycać, bo to powszechnie chwalone dzieło i moja opinia o nim jest niepodważalna. Jednak jego lekceważące stwierdzenie, że to tylko milutka płytka [i] czasem jakaś miła melodyjka po prostu mija się z faktami. Całkowicie zignorował takie obiektywne walory, jak np. niebanalne podejście do struktury utworów, pomysłowe, wielowarstwowe aranżacje, doskonały balans pomiędzy artystycznymi ambicjami i przystępnością, czy tez tak oryginalny charakter całości, że właściwie trudno przypisać ten album do konkretnego stylu.

      Usuń
  11. Czytałem ten Heavy Weather na tej Astralnej Odysei Muzycznej i rzeczywiście recenzja w podobnym tonie jak twoja choć nie tak radykalna. Moim zdaniem ty już trochę przesadziłeś bo Heavy Weather nie odstaje dużo od Head Hunters a nawet bym powiedział że postawiłbym te płyty obok siebie na półce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Head Hunters" to odpowiednik "Sweetnighter" - album na którym zaczęło się wyraźne oddalanie od ambitniejszego grania, poprzez stopniowe upraszczanie muzyki, na rzecz tworzenia pod szerszą publiczność. Jednak na obu longplayach muzycy wciąż jeszcze dbają o wysoki poziom artystyczny, wciąż bazując bardziej na jazzowej improwizacji, niż starannie komponowanych utworach. Do grania w stylu "Heavy Weather" Hancock zbliżył się dopiero na "Secrets".

      Usuń
  12. No ja bym powiedział że bardziej Black Market niż Sweetnighter, przynajmniej jeśli chodzi o brzmienie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, "Black Market" ma brzmienie typowe dla późnego fusion z drugiej połowy lat 70., z plastikowym klawiszem, smoothjazzowym saksofonem sopranowym i bezprogowym basem. Takich brzmień nie było w 1973 roku, gdy nagrywano "Head Hunters" i "Sweetnighter".

      Usuń
  13. Przecież Watermelon Man na Head Hunters brzmi jak 4-letnie dziecko grające na plastikowym flecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet jeśli, to nie ma to nic wspólnego z brzmieniem "Black Market" ani ogólnie fusion z drugiej połowy lat 70. Podobno fragment ten jest grany na butelkach i jest to ewidentny żart, który nie jest w ogóle reprezentatywny dla całego albumu. To tak, jakby oceniać np. całe "Meddle" Floydów jedynie na podstawie "Seamus", albo cały "Rock Bottom" na podstawie paru ostatnich minut z wygłupami Cutlera. Nie tędy droga.

      Usuń
  14. Wstyd się przyznać, ale poznałem ten album dzięki Tobie. Po pierwszym przesłuchaniu mialem mieszane odczucia. Z każdym kolejnym podobał się coraz bardziej (co jest w sumie cechą najlepszych albumów). Wszystkie obiektywne walory, jakie podałeś nie sposób podważyć. Jedynie to, że mówisz, że to awangarda. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Awangarda w tym sensie, że brzmi to jak piosenki, które jednak piosenkami nie są? Na pewno album jest bardzo równy za co duży plus, a to rzadkość. Jednak brakuje mi jakiejś kompozycji naprawdę wybitnej. Przez to chyba jednak 10 bym nie dał. Po pierwszym przesłuchaniu dałbym 7. Teraz chyba bardzo mocne 8, albo nawet 9.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedynie to, że mówisz, że to awangarda. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Awangarda w tym sensie, że brzmi to jak piosenki, które jednak piosenkami nie są?

      W pewnym sensie tak ;) Najprościej mówiąc, chodzi o eksperymenty z formą utworów, ich fakturą, brzmieniem. Wyatt inspirował się w tym względzie poszukiwaniami twórców poważnej awangardy. I z racji tego zapożyczenia, nie jest to awangarda sensu stricto. Ale jednocześnie przenosi te eksperymenty na grunt rocka, tworząc muzykę, która właściwie nie jest podobna do żadnego wcześniejszego rockowego dzieła. Dlatego jest to niewątpliwie rockowa awangarda. Melodyjność tej muzyki to odrębna kwestia. Ale faktycznie, połączenie prawdziwie awangardowego grania z tak dużą melodyjnością, też jest czymś bardzo nowatorskim i to nawet nie tylko w kontekście rocka.

      Usuń
    2. Jednak brakuje mi jakiejś kompozycji naprawdę wybitnej. Przez to chyba jednak 10 bym nie dał.

      A moim zdaniem właśnie brak jakiegoś wyraźnie wyróżniającego się utworu, jest ogromnym atutem (nie tylko tego) albumu. Dzięki temu wszystkie utwory tworzą bardzo równą całość. Nie ma momentów na które szczególnie się czeka, ale dlatego przez cały czas czerpie się jednakową przyjemność ze słuchania.

      Usuń
  15. Czy on po tym wypadku nie mogl chodzic?To smutne.
    Przypomiona mi to naszego "slynnego muzyka"Magika,ktory tez skoczyl z okna,tyle ze swiadomie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro został trwale sparaliżowany od pasa w dół, to oczywiste, że nie może chodzić.

      Usuń
  16. nie rozumiem negatywnych komentarzy tutaj, jedna z najpiękniejszych płyt z jakichkolwiek lat i takie paszkwile śmierdzące tutaj, chyba to piękno za trudne dla niektórych...

    OdpowiedzUsuń
  17. Fajnie, że recenzujesz takie płyty. Pełna zgoda, co do oceny. To wbrew pozorom nie takie łatwe upakować bardziej zaawansowane "eksperymentalne" idee w piosenkowych strukturach. Dla tych co narzekają, że to tylko "milutka płytka" jest "The End of an Ear", prezentująca bardziej "otwatre" eksperymenty.

    OdpowiedzUsuń
  18. Okładka, była - według mnie - doskonała. Po cóż ją było zmieniać w reedycji? Nie powinno się robić takich rzeczy - ociera się to o... świętokradztwo. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  19. Po raz kolejny próbowałem się do tej płyty przekonać i twierdzę że świetny klimat, świetna muzyka jednak nie kupię tej płyty przez jedną rzecz a mianowicie przez wokal. Niestety ale jest tak smętny i nudny że psuje wszystko fajne co jest w około. Już na Trójce Soft Machine nie mogę przebrnąć przez Moon in June ale tam na szczęście to tylko jeden utwór a trzy są cudowne (bo bez wokalu). Gdyby nie ten wokal to bym się nie zastanawiał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smętny wokal to tylko subiektywne wrażenie. Obiektywnie można powiedzieć, że jest melancholijny. Warto jednak wziąć pod uwagę nie tylko smutny nastrój tego śpiewu, ale też, jak wiele się tu dzieje w warstwie wokalnej Te wszystkie wokalne zabawy Wyatta, stosowanie bardzo różnych, często niekonwencjonalnych technik śpiewania sprawiają, że nie rozumiem, jak może komuś wydawać się smętny. Dla mnie smętny to jest na przykład śpiew Stevena Wilsona, który jest nie tylko melancholijny, ale też cały czas taki sam, monotonny, bez żadnych emocji, co najwyżej przepuszczony przez jakieś efekty.

      Bardzo ważna uwaga: wokal prawie zawsze jest tym elementem, do którego najtrudniej się przekonać. Sam miałem problem z zaakceptowaniem śpiewu np. Jona Andersona, Petera Hammilla, Captaina Beefhearta, Demetrio Stratosa, Czesława Niemena i wielu innych wokalistów, może nawet samego Wyatta. Ale po czasie można do wszystkiego się przyzwyczaić, a nawet polubić. W wymienionych przypadkach wspaniała muzyka całkowicie wynagrodziła mi te początkowe męki. Wręcz słuchając jej teraz zadaję sobie pytanie: jak mógł mi się nie podobać ten wokal? ;)

      Usuń
  20. Oczywiście że subiektywne wrażenie. Nie jestem w tysiącu osobach na raz tylko jestem sobą więc moje wrażenie są tylko moje. Z jednym masz rację, długo czasu zajęło mi polubienie Octopusa Gentle Giant bo własnie nie podobały mi się wokale ale stało sie w końcu tak jak piszesz. Przyzwyczaiłem się i już mi nie przeszkadzają. Ja jednak nie lubię takiego delikatnego śpiewania jak u Wyatta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nie lubię, kiedy facet śpiewa jak kobieta, a ostatnio naprawdę polubiłem wokal Jona Andersona - po latach szydzenia z niego i opierania się przed powrotem do płyt Yes. Teraz awansował do najchętniej słuchanych przeze mnie wykonawców. Więc wszystko jest możliwe. I dlatego Tobie życzę, żebyś kiedyś przekonał się do Wyatta, bo nawet dla samej muzyki warto.

      Usuń
  21. Anderson z Yes to brzmi brdziej dla mnie jakby śpiewało dziecko, zwłaszcza w Roundabout. Też jego wokalu nie lubię ale uwielbiam Relayera (tylko) i tam też mi nie przeszkadza choć go dalej nie lbie.

    OdpowiedzUsuń
  22. Kupiłem w końcu tego Wyatta i rzeczywiście stwierdzam jak posłuchałem na sprzęcie że jest to wyjątkowo świetna muzyka. I mimo że nie zmieniam zdania co do wokalu to mimo że jest smętny to idealnie pasuje do atmosfery płyty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No mówiłem. Dlatego nie warto z góry skreślać jakiegoś elementu (typu melancholijny śpiew albo np. brzmienie syntezatora), tylko zastanowić się, dlaczego wykonawca go użył i jak komponuje się w całości dzieła.

      Usuń
  23. Cudowna płyta, jedna z moich ulubionych kiedykolwiek. Faktycznie w niej czuć, że jest dziełem przede wszystkim Wyatta, a nie całej grupy muzycznej - pomimo wspomnianej przez Ciebie obecności sporej liczby gwiazd, o czym przedtem nie miałem pojęcia. Niemniej, miałbym problem ze znaleziem drugiego tak intymnego i poruszającego krążka. Istnieją inne tak *prywatne* i spójne płyty w rocku, czy trzeba w tej sprawie zwrócić się ku jazzowi lub muzyce poważnej/elektronicznej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedyne, co mi w tej chwili przychodzi do głowy, to Roy Harper z okresu "Stormcock" / "Lifemask", przy czym to oczywiście całkiem inna muzyka. Ogólnie album Wyatta jest niepowtarzalny. No może na płytach Matching Mole są pewne zapowiedzi tego stylu.

      Usuń
    2. Roy Harper! Cieszę się z tej rekomendacji, bo to pierwszy raz kiedy o nim słyszę. Zacznę od początku dyskografii, po Twoich recenzjach widzę, że warto :)

      Usuń
    3. Nie kojarzysz go z występu na "Wish You Were Here" Floydów? Albo z hołdu, jaki złożył mu Led Zeppelin na trzecim albumie?

      Słuchanie Harpera chronologicznie w sumie nie ma większego sensu, bo on na każdej płycie gra prawie to samo, tylko nie zawsze z tak samo dobrym rezultatem. Sugerowałbym raczej zacząć od tych najlepiej ocenianych płyt, np. według Rate Your Music.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)