[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

Annette Peacock - I'm the One


Zapewne niewielu muzyków odrzuciło ofertę wpółpracy od Davida Bowie. Być może zrobiła to tylko Annette Peacock. Uwagę Bowiego zwróciła swoim debiutanckim albumem "I'm the One", w którego nagraniu wziął udział jego ówczesny klawiszowiec Mike Garson. Peacock była jednak już wcześniej dobrze znana w środowisku, nazwijmy to, popowej awangardy. Koncertowała z samym Albertem Aylerem i pisała utwory dla swojego drugiego męża, jazzowego pianisty Paula Bleya (nazwisko zostawiła sobie jednak po pierwszym, jazzowym basiście Garym Peacocku). Razem z Bleyem eksperymentowała na jednym z pierwszych syntezatorów Mooga, będąc najpewniej pierwszą kobietą używającą takiego sprzętu profesjonalnie.

"I'm the One" to album niezwykle eklektyczny. Psychodelia miesza się tu z blues rockiem, soulem, funkiem, jazzem, prymitywną formą elektroniki oraz wymykającymi się klasyfikacji eksperymentami. Samo nagranie tytułowe składa się z kilku zróźnicowanych segmentów. Początek - z dziwacznymi wokalizami, bigbandowymi dęciakami oraz masywnym, wyemancypowanym basem - brzmi jak skrzyżowanie zeuhlu z nurtem third stream. Ale już po chwili jest to melodyjna piosenka z bluesującą gitarą i skwierczącym syntezatorem. Potem następuje jeszcze humorystyczne przyśpieszenie, z bardziej zaawansowanymi zabawami Moogiem, oraz balladowe zwolnienie i podniosły, pełen soulowej żarliwości finał z psującym się syntezatorem. Nie wiem jakim cudem, ale klei się to w przekonującą całość. Annette pokazuje tu w pełni swoją muzyczną kreatywność oraz wokalną wszechstronność.


Innym zwariowanym kawałkiem jest "Blood" - z początku wokalno-elektroniczny eksperyment, który zupełnie niespodziewanie - sorry za spoilery - zmienia się w konwencjonalnego bluesa z akompaniamentem pianina. Identyczny zabieg wykorzystano także w "One Way", który po awangardowym wstępie przeobraża się w bluesrockową balladę z organowymi i gitarowymi solówkami, typowym dla takiej muzyki tłem sekcji dętej oraz śpiewem pod Janis Joplin. "Gesture Without Plot", subtelną balladę z oszczędnym akompaniamentem pianina, poprzedza natomiast intrygujący wstęp w klimacie XX-wiecznej poważki czy, jak kto woli, muzyki z horrorów.

Zdarzają się tu jednak także nagrania bardziej jednoznaczne stylistycznie: fortepianowa ballada "7 Days", funkrockowy "Pony" czy akurat bardziej eksperymentalne "Been & Gone" i "Did You Hear Me Mommy?" - ten ostatni zbudowano wokół przypadkowych dżwięków wydobywanych z pianina przez małoletnie dziecko Bleyów. Obok autorskich kompozycji liderki na płycie znalazła się też interpretacja standardu "Love Me Tender", całkowicie pozbawiona tego staromodnego, kiczowatego sentymentalizmu oryginału Elvisa Presleya. W tej wersji jest to subtelnie zaaranżowana ballada, bardzo w stylu lat 70., z pełnym pasji, nie zawsze czystym śpiewem Peacock oraz (retro-)futurystycznymi wstawkami syntezatora.


Tym, co spaja ten dziwny album, jest właśnie to charakterystyczne brzmienie Mooga oraz potężny, choć często niepoprawny śpiew Annette Peacock. Łatwy do postawienia "I'm the One" zarzut o przegięty eklektyzm nie ma tu racji bytu, bo jest w tym szaleństwie metoda. Wrażenie chaosu jest tu niewątpliwie zamierzone i czyni album tak intrygująco nieprzewidywalnym.

Ocena: 8/10



Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

1. I'm the One; 2. 7 Days; 3. Pony; 4. Been & Gone; 5. Blood; 6. One Way; 7. Love Me Tender; 8. Gesture Without Plot; 9. Did You Hear Me Mommy?

Skład: Annette Peacock - wokal, pianino, elektryczne pianino, syntezatory, wibrafon; Mark Whitecage - saksofon altowy; Michael Moss - saksofon tenorowy; Perry Robinson - klarnet; Tom Cosgrove - gitara; Stu Woods - gitara basowa; Laurence Cook - perkusja; Rick Marotta - perkusja; Barry Altschul - instr. perkusyjne; Airto Moreira - instr. perkusyjne; Dom Um Romão - instr. perkusyjne; Orestes Vilató - instr. perkusyjne; Mike Garson - organy (1,6), pianino (1); Paul Bley - syntezatory i pianino (5,8); Glen Moore - gitara basowa (5); Apache Bley - pianino (9)
Producent: Annette Peacock i Bob Ringe


Komentarze

  1. Bowie śmigał wtedy sztampowy roczek więc jakoś bardzo mnie to nie dziwi że odrzuciła

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na "Ziggym" - tak, ale już na "Aladdinie" jest jazzujący utwór tytułowy i pewnie właśnie w nim by zagrała Peacock, co żadnej ujmy by jej nie przyniosło. A Bowie miał już wtedy na koncie też "Hunky Dory", który sztampowy nie jest.

      Usuń
  2. Pewnie większość tutaj kojarzyć ją będzie z występu u Bruforda na "Back to the Beginning". Miłośnicy ECM na pewno znają jej kompozycje z arcydzieł Paula Bleya nagranych dla tej wytwórni. Jest też bardzo piękna płyta zatytułowana "Annette" Bleya, Koglmanna i Peacocka, ale to chyba wydawnictwo znacznie mniej popularne.
    Na zrecenzowanej płycie mamy za to bardzo ciekawy przykład transidiomatycznych eksperymentów wokalnych, na coś porównywalnie ekscentrycznego trzeba będzie czekać następne 10 lat, do czasu ukazania się "NunSexMonkRock". Wytrzymuje ona porównanie z najlepszymi z tego roku, ale oczywiście komercyjnie przepadła, pewnie zinstytucjonalizowany seksizm przemysłu muzycznego też był tu jedną z przyczyn.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)