[Recenzja] The Cure - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" (1987)

The Cure - Kiss Me Kiss Me Kiss Me


Po sukcesie "The Head on the Door", który po obu stronach Atlantyku okazał się najlepiej sprzedającym albumem The Cure do tamtej pory, muzycy musieli tak bardzo uwierzyć w siebie, że przy kolejnej okazji postanowili nie ograniczać się do pojedynczej płyty. "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" trwa blisko siedemdziesiąt pięć minut i zawiera aż osiemnaście utworów w wydaniach winylowym i kasetowym; na oryginalnej edycji kompaktowej pominięto "Hey You!" ze względu na ówczesne ograniczenia czasowe tego nośnika. W przypadku rockowych wydawnictw taka długość nie jest dobrym zwiastunem. Prawie nigdy nie udaje się utrzymać równego poziomu. Nie inaczej jest tym razem, choć przynajmniej zadbano o pewną różnorodność.

"Kiss Me Kiss Me Kiss Me" z jednej strony stanowi swego rodzaju podsumowanie dotychczasowej kariery The Cure, a z drugiej - otworzył nowe ścieżki, którymi zespół mógł podążyć w przyszłości, ale większość z nich całkiem zarzucił. Zarówno w początkach kariery, jak i po powrocie po krótkim zawieszeniu, grupa specjalizowała się w lekkich, przebojowych piosenkach. Tutaj przykładem takiego podejścia jest przede wszystkim wielki singlowy przebój "Just Like Heaven" - naiwna, lecz urocza piosenka z przyjemną melodią, jangle-popowymi gitarami, świetnie pulsującym basem i udanie dopełniającymi całości klawiszami. Tuż za nim plasuje się "Why Can't I Be You?", z bardzo ejtisową aranżacją dęciaków, także zresztą wydany na singlu. Zespół nie zapomina też o swoich post-punkowych korzeniach, które najbardziej chyba słychać w ostrzejszym, bardzo emocjonalnym "All I Want" - to już niemal klimaty mrocznej trylogii The Cure z początku dekady. Zresztą jeszcze bardziej posępnie robi się w "The Kiss" czy "The Snakepit", gdzie niepokojącą atmosferę tworzą zgiełkliwe gitary, powolna gra sekcji rytmicznej i odpowiednie tło klawiszowe. Szczególnie dobrze wypada otwieracz albumu, w znacznej części instrumentalny, dzięki czemu jeszcze więcej dramaturgii ma desperacki śpiew Roberta Smitha z końcówki.

Jeśli natomiast chodzi o nowe pomysły, to znalazła się tu chociażby imitacja stylu Dead Can Dance w postaci "If Only Tonight We Could Sleep", nastrojowym utworze z brzmieniami sitaru, fletu oraz etnicznych perkusjonaliów. Wypada to dość ubogo w porównaniu z pierwowzorem, bez tego całego mistycyzmu, jednak stanowi ciekawe urozmaicenie w dorobku The Cure. "Hot Hot Hot!!!" to z kolei energetyczny funk rock z nietypowo śpiewającym, momentami niemal rapującym Smithem. Kawałek wydano na singlu, ale nie cieszył się dużą popularnością. Dopiero kilka lat póżniej podobną stylistykę do mainstreamu wprowadziła grupa Red Hot Chili Peppers, z którą trudno nie skojarzyć tego nagrania. Kolejny na płycie "One More Time" dla odmiany podąża w rejony dreampopowe, nie tak znów odległe od stylu ścieżki dźwiękowej "Twin Peaks". Za pewną nowość można też uznać "Icing Sugar" z saksofonem na pierwszym planie. Ewentualnie mogę dodać jeszcze zbudowany na cięższym riffie, quasi-hardrockowy "Fight".

Po skróceniu do wymienionych utworów byłby to album bardziej zwarty, ale też równiejszy. Wśród pozostałych kawałków trudno mi wskazać jakieś ewidentnie słabsze momenty, jednak żaden z nich nie wnosi tutaj dodatniej wartości w postaci elementów nieobecnych w innych nagraniach. "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" okazuje się zatem typowym dwupłytowym albumem rockowym, którego długość wynika nie z wyjątkowej jakości stworzonego podczas sesji materiału, a z braku odpowiedniej selekcji. The Cure trochę za bardzo uwierzył w swoje umiejętności, ale ostatecznie i tak jest to całkiem udane wydawnictwo.

Ocena: 7/10



The Cure - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" (1987)

LP1: 1. The Kiss; 2. Catch; 3. Torture; 4. If Only Tonight We Could Sleep; 5. Why Can't I Be You?; 6. How Beautiful You Are...; 7. The Snakepit; 8. Hey You!
LP2: 1. Just Like Heaven; 2. All I Want; 3. Hot Hot Hot!!!; 4. One More Time; 10. Like Cockatoos; 6. Icing Sugar; 7. The Perfect Girl; 8. A Thousand Hours; 9. Shiver and Shake; 5. Fight

Skład: Robert Smith - wokal, gitara, instr. klawiszowe, flet; Porl Thompson - gitara, instr. klawiszowe, saksofon (LP2:9); Lol Tolhurst - instr. klawiszowe; Simon Gallup - gitara basowa; Boris Williams - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Andrew Brennen - saksofon (LP1:8, LP2:6)
Producent: David M. Allen i Robert Smith


Komentarze

  1. Nie jest to najlepsza płyta the cure, dla wielu nawet nie podium. Nie zmienia to faktu, że lubię jej słuchać, jest bardzo "curowska". Ma "strasznie" dużo tego pierwiastka, który był na każdej płycie do disintegration. Nie zapomnę mojego zdziwienia po zakupie i przesłuchaniu świeżo wydanej płyty wish. Myślałem wtedy: to nie brzmi już jak cure, gdzie jest ten klimat (pierwiastek). Byłem strasznie rozczarowany. Z perspektywy czasu (potrzebowałem sporo lat) uważam, że wish należy jeszcze do dobrych płyt Roberta & co. Później pozostało tylko oczekiwanie, kiedy w końcu nagrają coś dobrego. Wielu fanów na pewno zapyta, a co z bloodflowers? Ano nic, dla mnie nic specjalnego.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)