[Recenzja] Monks - "Black Monk Time" (1966)

Monks - Black Monk Time


Nie milkną echa skandalu na białostockiej diecezji. No bo kto to widział, żeby ksiądz napastował kobietę i to w dodatku dorosłą? Problemu z celibatem oraz hipokryzją nie mieli na szczęście muzycy grupy Monks. Bo tak naprawdę nie byli to wcale mnisi, a amerykańscy żołnierze stacjonujący w Zachodnim Berlinie, którzy postanowili zastąpić mundury habitami i grać obsceniczną muzykę (przynajmniej pod względem instrumentalnym, bo teksty skupiają się na antywojennym przekazie). W połowie lat 60. musiało to budzić niemałe oburzenie w konserwatywnych środowiskach. Swoją drogą chciałbym zobaczyć, jak dziś podobny numer odwalają chociażby żołnierze z polskich baz NATO. Bo niby mamy różnych prowokatorów na krajowej scenie, ale muzycznie nie ma o czym mówić. A Monks nie dość, że prowokowali, to jeszcze nagrali jeden z najbardziej wizjonerskich albumów lat 60.

"Black Monk Time", jedyne pełnowymiarowe wydawnictwo grupy, można z dzisiejszej perspektywy uznać za jedną z najważniejszych płyt tamtej epoki i postawić ją w jednym szeregu z dziełami The Velvet Underground. Nie przypadkiem o "Black Monk Time" mówi się, że to pierwszy album punk-rockowy. Niektórzy krytycy doszukują się w nim także początków krautrocka. To już pewna nadinterpretacja, jednak rozumiem, skąd taka opinia - perkusista Roger Johnson gra tutaj w bardzo minimalistyczny, jednostajny sposób, co trochę przypomina krautową motorykę. Pozostali muzycy również stawiają na maksymalną prostotę, czasem rezygnując z tonalności, co świetnie współgra z bardzo surowym, agresywnym wręcz brzmieniem, zdominowanym przez pełną sprzężeń gitarę Gary'ego Burgera i zelektryfikowane bandżo Dave'a Daya, z dodatkiem niemal nieprzyjemnie wysokich tonów organów Larry'ego Clarka oraz szorującego po dnie, lekko przesterowanego basu Eddiego Shawa. Do tego dochodzą partie wokalne wszystkich muzyków, z krzykliwym, niechlujnym głosem Burgera na pierwszym planie. Jak na 1966 rok brzmi to naprawdę imponująco. Muzyka z tego krążka zapowiada to wszystko, co dzieje się w muzyce od końca lat 60. - choć z mainstreamowej perspektywy jest widoczne od drugiej połowy lat 70. - praktycznie do dziś. Znakomitym tego przykładem jest opublikowany niedawno trzeci album black midi, szczególnie w warstwie wokalnej.

Dla części słuchaczy właśnie to archaiczne podejście do kompozycji dodaje całości uroku, a dla pozostałych dyskwalifikuje album. Nie ulega jednak wątpliwości, że "Black Monk Time" znać trzeba, jeśli naprawdę interesuje się muzyką, bo ma ważne miejsce w historii rocka. Monks wyprzedzili tu mainstream o całą dekadę, wyprzedzili nawet The Velvet Underground. Pod względem czysto brzmieniowym był to naprawdę ogromny krok do przodu dla rocka.

Ocena: 8/10



Monks - "Black Monk Time" (1966)

1. Monk Time; 2. Shut Up; 3. Boys Are Boys and Girls Are Choice; 4. Higgle-Dy-Piggle-Dy; 5. I Hate You; 6. Oh, How to Do Now; 7. Complication; 8. We Do Wie Du; 9. Drunken Maria; 10. Love Came Tumblin' Down; 11. Blast Off!; 12. That's My Girl

Skład: Larry Clark - organy, wokal; Gary Burger - gitara, wokal; Dave Day - bandżo, wokal; Eddie Shaw - gitara basowa, wokal; Roger Johnston - perkusja, wokal
Producent: Jimmy Bowien


Komentarze

  1. "No bo kto to widział, żeby ksiądz napastował kobietę i to w dodatku dorosłą?" Dobre xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Pomyślałem, ze coś Theloniusa polecasz, a tu pełne zaskoczenie😊

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaskoczyłeś tą recenzją! Niedługo pewnie i "Here Are The Sonics" się pojawi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakie znasz jeszcze płyty w mniej więcej takich klimatach?

      Usuń
    2. Poza tymi najbardziej znanymi
      rzeczami typu Monks, Sonics, "Kick Out the Jams" MC5 czy wczesne Velvet Underground i The Stooges, raczej nic lepszego nie znajdziesz.

      Usuń
    3. Bardziej intelektualny odpowiednik The Monks to chyba The Fugs. Do tego, co wymienił Paweł można dodać jeszcze The Deviants - "Ptooff!". Z wczesnego prymitywnego rock and rolla: Link Wray - "Rumble", The Kingsmen - "Louie Louie".

      Usuń
    4. w tym klimacie to szalenie polecam pierwszą płytę zespołu The Electric Prunes - I Had Too Much to Dream (Last Night), mieszanka psychodelii i rocka garażowego

      Usuń
    5. jeszcze z rocka garażowego polecam utwór "Making Time" zespołu The Creations, gitarzysta gra tam smyczkiem po gitarze, co potem wykorzystał Jimmy Page

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)