[Recenzja] Gonda Sextet - "Sámánének" (1976)

Gonda Sextet - Samanenek


Węgierska scena muzyczna zdecydowanie nie jest dobrze znana ani ceniona na światowej arenie. Oczywiście, nie można Węgrom odmówić dużego wkładu w zachodnią kulturę w postaci dokonań Béli Bartóka i Györgya Ligetiego, dwóch spośród najwybitniejszych kompozytorów XX wieku. Z tzw. muzyką rozrywkową sprawa ma się zdecydowanie gorzej, choć nie brakowało twórców wartych uwagi. Oczywiście, należy ich szukać poza mainstreamem. Jednym z ciekawszych, choć niepozbawionych wad, znalezisk może okazać się Gonda Sextet, efemeryczny projekt pianisty Jánosa Gondy. Grupa pozostawiła po sobie tylko jeden album, zatytułowany "Samanenek", co można przetłumaczyć jako "pieśń szamana". I jest to nawet dość trafny tytuł, biorąc pod uwagę muzyczną zawartość longplaya. To mieszanka różnych rodzajów jazzu - od jazzu afrokubańskiego, przez post-bop, spiritual i free, po fusion - z domieszką innych wpływów. Oryginalności nadają na pewno partie wokalne w języku węgierskim, nawiązujące do tamtejszego folku, choć mogące kojarzyć się także z tym, co robiła francuska Magma lub włoska Area.

Z sześciu utworów aż pięć to kompozycje lidera, z czego jedną - "Profán Ünnep" - podpisał wspólnie ze śpiewającym gitarzystą Tamásem Berkiem. Jedynie "Lavina" to dzieło saksofonisty Pétera Kántora i zarazem jeden z dwóch najmniej zaskakujących tutaj utworów, spięty klamrą post-bopowego tematu, z krótkim rozwinięciem w stylu free oraz dłuższym solowym popisem perkusisty Gyuliego Kovácsa. Drugim nagraniem, które w zupełnie nieodkrywczy sposób przywołuje post-bopowe reminiscencje, jest "Párbeszéd". To przede wszystkim popis Gondy, prezentującego swoje niemałe umiejętności jedynie w towarzystwie basisty Gábora Balázsa. Ciekawiej wypadają pozostałe cztery nagrania, w których możemy usłyszeć cały skład, wsparty dodatkowo przez kilku gości, wzmacniających sekcje dętą oraz perkusyjną. Świetnie na otwarcie sprawdza się "Sámánének - Kamassz Sirám" z bardzo klimatycznym wstępem, podczas którego partii wokalnej - trochę w stylu Demetrio Stratosa, ale nie tak kreatywnej - najpierw towarzyszą wyłącznie przeciągłe dźwięki kontrabasu i podniosłe trąby, a następnie dołączają kolejne instrumenty, kierując utwór w bardziej jazzowe rejony. "Elcserélt Fejek" brzmi z kolei jak Magma wymieszana z Areą oraz Pharoahem Sandersem, a do tego odrobiną fusion za sprawą solówki Gondy na elektrycznym pianinie. "Afro-Cuban" sporo zdradza już tytułem, odwołującym się do tradycji łączenia jazzu z kubańskimi rytmami, jednak we fragmentach z wokalem robi się trochę mniej konwencjonalnie. Finałowy "Profán Ünnep" instrumentalnie to właściwie czysty spiritual jazz, ale z nieco magmowym wokalem.

Na piśmie wygląda to wszystko bardzo intrygująco, jednak ostateczny efekt nie wydaje mi się aż tak bardzo imponujący. Był potencjał na coś więcej, coś bardziej idiomatycznego, tymczasem za dużo tutaj różnych klisz z zachodniego jazzu. Instrumentalnie jest tu w zasadzie bardzo zachowawczo. Nie mogę jednak zarzucić, że nie jest to wszystko naprawdę sprawnie i solidnie zagrane. Jest w tym też trochę oryginalności za sprawą nietypowego, jak na jazz, wokalu. Dlatego uważam, że warto sięgnąć po to wydawnictwo, choć raczej w ramach ciekawostki.

Ocena: 7/10



Gonda Sextet - "Sámánének" (1976)

1. Sámánének - Kamassz Sirám; 2. Párbeszéd; 3. Elcserélt Fejek; 4. Afro-Cuban; 5. Lavina; 6. Profán Ünnep

Skład: János Gonda - pianino, elektryczne pianino; Péter Kántor - saksofon altowy, saksofon sopranowy; Tamás Berki - gitara, instr. perkusyjne, wokal; Gábor Balázs - kontrabas; Gyula Kovács - perkusja i instr. perkusyjne;  István Dely - instr. perkusyjne
Gościnnie: Endre Sipos - trąbka (1,4,6); Károly Friedrich - puzon (1,4,6); László Dely - instr. perkusyjne (4,6)
Producent: István Juhász


Komentarze

  1. Świetnie, że zrecenzowałeś tę płytę - bo mało kto ją zna. Podobieństwa do Magmy i Arei są uderzające, choć myślę, że raczej przypadkowe - nie sądzę, żeby Węgrzy znali te grupy, choć nie można też tego wykluczyć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do węgierskiej muzyki rozrywkowej to pamiętajmy, że Dziewczyna o perłowych włosach Omegi była przebojem w RFN, Szwajcarii i Austrii - i to dużym. Utrzymywała się długo w radiowych Top 20, królowała na parkietach tamtejszych dyskotek. Czy to dużo? Jak na grupę spoza żelaznej kurtyny sporo. Nie udało się to żadnemu polskiemu zespołowi (zresztą w ogóle żaden rockowy czy popowy band z kraju socjalistycznego nie miał takiego sukcesu).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Natchnąłeś mnie by nadrobić 10000 lépés. Przecież jak na 1969 rok to nie jest złe. Typowy rock z naleciałościami psychodelicznymi a nawet lecący w strony bardziej ambitne. A "Kérgeskezű favágók" (instrumental) wypada nawet powyżej średniej z tamtych czasów.

      Wokal, wokal. Każdego wokalistę można krytykować i tej krytyki nie można obronić w żaden sposób poza "nie podoba mi się" albo "ciężko wyciąga wysokie/niskie dźwięki". A János Kóbor śpiewa adekwatnie do takiej muzyki.

      Usuń
    2. Z przesłuchanych przeze mnie 850 płyt wydanych w latach 60. tylko jedna zrobiła na mnie ewidentnie gorsze, a kilka innych równie złe wrażenie, co "10000 lépés". W samym 1969 roku lepiej oceniłem ponad 250 albumów.

      Usuń
    3. Skąd wziąłeś tyle albumów z tego roku? Ja nie zagłębiając się w jazz dopiero dobijam do 70, biorąc się też za anonimowych epigonów może z jazzem wyrobię do setki, ale do Twojej liczby brakuje mi ponad 180.

      Na tle tych nieznanych Omega wypadła naprawdę spoko, momentami kojarzyło mi się to ze studyjnym Cream.

      Usuń
    4. Lepes jest bardzo fajne, jeśli przyjmie się, że to muzyka stricte rozrywkowa - właśnie na parkiet dyskoteki z końca lat 60. Warsztat kompozytorski Presser miał profesjonalny i porządny, potrafił zabłysnąć (ten modalny chorał w utworze tytułowym - kapitalny!) ale Omega to był zespół, który celował w przeboje ( i z dużymi sukcesami). Stylistycznie jest to totalny misz masz. Zresztą ten sam typ muzyki prezentowały inne węgierskie zespoły rockowe z tamtych lat: Locomotiv, Skorpio, Bergendy...Bardzo profesjonalny warsztat i niewygórowane ambicje. Ja lubię od czasu do czasu posłuchać, ale jeśli ktoś nie akceptuje czysto rozrywkowego podejścia, no to będzie go drażnić jak cholera.

      Usuń
    5. @Cymbergaj: Na przestrzeni lat uzbierało się tego tyle. Z początku głównie ze słuchania losowych rzeczy z YouTube, później już z bardziej świadomej selekcji, bazując głównie na ocenach obserwowanych osób z RYMa. Ale faktycznie warto było usłyszeć co najwyżej połowę z tych płyt.

      Usuń
  3. Jak już Bartoka wspomniałeś to nieładnie Ligetiego pomijać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, choć określenie go jako węgierskiego kompozytora jest nieco nieprecyzyjne, bo miał żydowsko-węgierskie pochodzenie, urodził się na terenie Rumunii, a obywatelstwo miał bodajże austriackie.

      Usuń
    2. Co warto posłuchać Bartoka i Ligetiego na początek?

      Usuń
    3. Z Ligetiego polecam:
      Sinfonieorchester des Hessischen Rundfunks / Chor des Bayerischen Rundfunks / Sinfonieorchester des Südwestfunks / Michael Gielen / Wolfgang Schubert / Ernest Bour / Liliana Poli / Barbro Ericson / Antoinette Vischer - Requiem; Lontano; Continuum (1968)
      Berliner Philharmoniker / Jonathan Nott - The Ligeti Project II: Lontano; Atmosphères; Apparitions; San Francisco Polyphony; Concert românesc (2002)

      A z Bartóka:
      Béla Bartók / Joseph Szigeti / Benny Goodman - Contrasts for Violin, Clarinet and Piano (1940)
      Béla Bartók / Takács Quartet - The 6 String Quartets (1997)

      Usuń
    4. Kwartety smyczkowe obowiązkowo i Takacs jest niezłym wyborem, ale jeszcze lepsze jest wykonanie Hungarian Quartet z lat 70 na Deutschee Gramophon- korzenne, węgierskie. Contrasts maja sporo uroku, ale to pozycja w dorobku Bartoka marginalna i niezbyt reprezentatywna. To trochę tak, jakby poznawanie Milesa zaczynać od Sketches of Spain. Natomiast BEZWZGLEDNIE trzeba się zapoznać z Muzyką na instrumenty strunowe perkusje i czelestę. Jest to jedno z największych arcydziel muzyki XX wieku, Bogusław Scheaffer twierdził nawet, że największe (tzn najbardziej modelowe). Wykonanie Chicago Symph. Orchestra pod batutą Fritza Rainera w tzw livin stereo. Fenomenalny sound mimo że nagranie z końca lat 50.

      Usuń
  4. To ja się o Liszta upominam (haha). Bardzo cenionym kompozytorem klasycznym jest też Zoltan Kodaly.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, jeszcze Liszt. Ale to już bardziej odległe czasy i najmniej lubiana przeze mnie epoka muzyczna.

      Usuń
    2. Kurtag, Eotvos...

      Usuń
    3. Dlaczego to najmniej lubiana przez Ciebie epoka Pawle?

      Usuń
    4. Najmniej trafia w moje poczucie estetyki. Dotyczy to zresztą całego romantyzmu, nie tylko muzyki z tej epoki.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)