[Recenzja] Keith Jarrett - "The Köln Concert" (1975)



Keith Jarrett niewątpliwie należy do największych żyjących pianistów jazzowych. Popularność przyniosła mu przede wszystkim gra z Milesem Davisem, m.in. podczas słynnego występu na Isle of Wight Festival czy kilku sesji z okresu "Jacka Johnsona". Jednak uznanie w jazzowym świecie już wcześniej przyniosła mu współpraca z Charlesem Lloydem oraz The Jazz Messengers Arta Blakeya. Co ciekawe, jako solista zadebiutował w 1968 roku albumem folkowym, "Restoration Ruin", na którym wystąpił w roli wokalisty i multiinstrumentalisty. Szybko jednak wrócił do jazzu, nagrywając kolejne płyty, jak utrzymana w stylistyce fusion "Expectations" czy zdominowany przez brzmienia akustyczne, lecz bardzo merkantylny "Treasure Island". Z największym zainteresowaniem spotkały się liczne wydawnictwa dla wytwórni ECM, zarówno w roli sidemana, jak i lidera, na czele z nagranym w pojedynkę "The Köln Concert".

Ten dwupłytowy longplay to prawdopodobnie najsłynniejszy i najlepiej się sprzedający album jazzowy na instrument solo. Już wcześniej nie brakowało śmiałków, którzy podejmowali się podobnego wyzwania, by wspomnieć tylko o innych pianistach, jak Bill Evans, Thelonious Monk, a zwłaszcza Cecil Taylor, który zaledwie rok wcześniej wydał "Silent Tongues", również będący zapisem solowego występu. Było to jednak bardzo eksperymentalne dzieło, które nie miało szans dotrzeć do szerszej publiczności. Natomiast propozycja Jarretta okazała się na tyle przystępna, że odniosła ogromny - jak na taką stylistykę - sukces komercyjny, rozchodząc się w ilości przekraczającej trzy i pół miliona egzemplarzy. Materiał został zarejestrowany na żywo, podczas występu pianisty w kolońskiej Opera House, 24 stycznia 1975 roku, przed liczącą blisko 1500 osób publicznością. Na scenie towarzyszył mu jedynie fortepian Bösendorfer 290 Imperial. Niewiele brakowało, a koncert w ogóle by się nie odbył, z powodu dostarczenia właśnie tego instrumentu - znacznie mniejszego, niż oczekiwał artysta, w dodatku będącego w fatalnym stanie technicznym. Jedynie dzięki doświadczonemu stroicielowi udało się na nim zagrać. Ostatecznie do występu przekonała Jarretta organizatorka wydarzenia, wówczas 17-letnia Vera Brandes. Pianista nie chciał przyczynić się do zniszczenia kariery początkującej promotorki. Wyszedł na scenę i zagrał tak, że koloński koncert zapisał się na trwałe w historii jazzu.

Co ciekawe, artysta wcale nie był zadowolony z faktu wydania "The Köln Concert", pomimo sporych zysków ze sprzedaży. Uważał, że improwizacja powinna istnieć tylko w danym czasie i miejscu, nie przetrwać w żadnym zapisie. Warto też dodać, że nie wszyscy krytycy podzielają powszechne zachwyty, wskazując na rzekomą, lub wcale nie, niedojrzałość artysty, który w późniejszym czasie znacznie dopracował swój warsztat. Najbardziej popularna narracja głosi jednak, że to wybitny album, pokazujący niezwykłą kreatywność pianisty. Istnieją jednak dywagacje na temat tego, czy trwający godzinę materiał był całkowicie improwizowany, czy może jednak Jarrett przygotował wcześniej motywy, na bazie których improwizował. Wątpliwości rozwijają ponoć zapisy innych jego solowych występów z tamtego okresu, na których gra zupełnie inną muzykę. Tym większy podziw może zatem budzić talent i pomysłowość  pianisty, który te wszystkie charakterystyczne melodie wymyślał na bieżąco. Fakt, momentami jest to granie nieco naiwne - przede wszystkim przez pierwszą połowę części o tytule "Part II a" - jednak przeważnie niepozbawione finezji. Uwagę zwraca bardzo duża swoboda artysty, ale też niezwykle radosny nastrój występu, kontrastujący ze złym humorem Jarretta przed jego rozpoczęciem. Zdarzają się też momenty zadumy, jak druga połowa wspomnianego "Part II a" czy najkrótszy "Part II c", które bardzo dobrze wtapiają się w całość. Warto też podkreślić eklektyczny charakter materiału, wykraczającego poza jazzowy idiom, zbliżając się do muzyki klasycznej, ludowej, bluesa, rocka czy gospel. I wszystko to brzmi niezwykle spójnie, 

Osobiście nie wymieniłbym "The Köln Concert" wśród moich ulubionych płyt jazzowych - wolę takie, na których można posłuchać interakcji pomiędzy różnymi muzykami, z bogatszym brzmieniem. Nie jest to nawet najbardziej przeze mnie ceniony jazzowy album na instrument solo - w tej kategorii wyżej stawiam na pewno wspominany "Silent Tongue" Cecila Taylora czy "For Alto" Anothony'ego Braxtona, na których ich twórcy pokazali bardziej wszechstronne wykorzystanie fortepianu czy saksofonu. Jednak dzieło Keitha Jarretta i tak robi na mnie bardzo duże wrażenie. Pianista wykazał się tu naprawdę ogromną pomysłowością oraz talentem do tworzenia nierzadko wspaniałych melodii zupełnie na poczekaniu. Świadomość, że to jedna wielka improwizacja, a także wiedza, jak niewiele brakowało, by ten występ w ogóle się nie odbył, budzą we mnie jeszcze większy zachwyt.

Ocena: 8/10



Keith Jarrett - "The Köln Concert" (1975)

LP1: 1. Part I; 2. Part II a
LP2: 1. Part II b; 2. Part II c

Skład: Keith Jarrett - fortepian
Producent: Manfred Eicher


Komentarze

  1. Zaskoczyłeś mnie tą recenzją. Spodziewałem się raczej, że będzie podsumowana jako "new age".
    Co sądzisz o wpływie Joni Mitchell na tę płytę? Iverson sugerował kiedyś, że to: “Blue meets classical piano”. Mnie się wydaje, że coś w tym jest ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zwróciłem na to uwagi, mógłbyś to jeszcze rozwinąć?

      Usuń
    2. Porównaj te bardziej folkowe partie z takimi piosenkami Joni Mitchell jak "River" czy "My Old Man". Wydaje się, że Jarrett znał i inspirował się płytą "Blue", co nie jest takie nieprawdopodobne, on przecież na początku swojej solowej kariery chciał być Dylanem.

      Usuń
  2. Płyta jest przepiękna - niestety brzmienie fortepianu pozostawia wiele do życzenia i to jest jej największa wada. Drobna uwaga co do improwizacji - coś takiego jak totalna improwizacja bez wcześniejszego przygotowania w zasadzie nie istnieje. Każdy improwizujący muzyk ma wypracowane określone schematy harmonicznie i zarysy melodyczne zanim przystąpi do improwizacji.

    OdpowiedzUsuń
  3. Swoją drogą - to, o czym piszesz - czyli tytaniczna praca Jarretta nad warsztatem, doprowadziła go w konsekwencji do zespołu chronicznego zmęczenia i pozbawiła radości gry. Wydaje mi się, że wynikało to również z jego ambicji zaistnienia jako pianisty klasycznego, a pogodzenie tych dwóch światów jest nawet dla tak wybitnego pianisty rzeczą potwornie trudną. Mam płytę Jarretta z preludiami i fugami Szostakowicza i choć jest to bardzo solidne wykonanie, to jednak nie sam top klasycznej pianistyki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesteś trochę niesprawiedliwy w ocenie jego Szostakowicza, oczywiście porównanie wygrywa Nikołajewa, ale Jarrett wydaje się, że lepiej sobie poradził niż Woodward. I na szczęście nie nuci sobie pod nosem grając klasykę.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)