[Recenzja] Guru - "Jazzmatazz Volume 1" (1993)

Guru - Jazzmatazz Volume 1


Hip-hop jako styl muzyczny wydaje się być naturalnym spadkobiercą jazzu. Oba gatunki z początku były tworzone głównie przez czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, dla których stanowiły sposób na artystyczne wyzwolenie i poruszenie ważnych dla swojej społeczności problemów. Oczywiście, stosowane środki muzycznego wyrazu bardzo się różnią. Bardzo upraszczając można stwierdzić, że improwizacje na tradycyjnych instrumentach zostały wyparte przez wycięte z cudzych nagrań pętle, a od samej muzyki ważniejsza stała się warstwa wokalna. Na przestrzeni dekad nie brakowało jednak prób połączenia obu tych podejść. Potencjał hip-hopowej produkcji już na początku lat 90. dostrzegł Miles Davis, który wykorzystał ją na swoim ostatnim, jak się okazało, albumie "Doo-Wop", łączącym tradycyjne partie instrumentalne z samplami, a nawet rapem. Nieco tylko wcześniej, pod koniec poprzedniej dekady, twórcy hip-hopowi zaczęli coraz śmielej sięgać do korzeni afroamerykańskiej muzyki, szukając sampli na starych płytach jazzowych, soulowych czy funkowych.

Jednym z prekursorów takiego podejścia był duet Gang Starr, tworzony przez rapującego Keitha Edwarda Elama oraz miksującego Christophera Edwarda Martina, lepiej znanych pod pseudonimami Guru i DJ Premier. Prawdziwie przełomowy okazał się ich singiel "Jazz Thing" z 1990 roku, w którym obok jazzowych sampli pojawiły się partie grane na żywo. Guru postanowił rozwinąć tę koncepcję na swojej solowej serii płyt pod wspólnym tytułem "Jazzmatazz". W latach 1993-2007 ukazały się cztery kolejne odsłony tego cyklu. Gospodarz zaprosił na sesje wielu znakomitych gości, wśród których znaleźli się słynni jazzmani Donald Byrd, Lonnie Liston Smith, Roy Ayers, Branford Marsalis, Kenny Garrett, Freddie Hubbard, Bernard Purdie, a nawet sam Herbie Hancock. Już na "Volume 1" można usłyszeć pierwszą czwórkę. Uwagę zwraca też świetna okładka, znakomicie imitująca projekty ze starych płyt jazzowych, ukazujących się nakładem Blue Note i innych kultowych wytwórni.

Ogólnie pomysł na całość - na każdy z dziesięciu głównych utworów, z wykluczeniem introdukcji oraz przerywnikowego "Respectful Dedications" - okazuje się bardzo prosty. Lider nawija swoje partie na tle zapętlonych sampli, a całości dopełniają solówki zaproszonych gości. Każdy z tych trzech elementów zasługuje jednak na wyrazy uznania. Guru jako raper ma świetny flow oraz pasującą do tych jazzowych klimatów, niską barwę głosu. Dokonał też udanego wyboru kawałków do samplowania, wcale nie sięgając po najbardziej oczywiste standardy. Nie brakuje jednak zapożyczeń od popularnych wykonawców, jak James Brown czy The Crusaders, ale też Freddie Hubbard, któremu Guru zawdzięcza najlepszą chyba partię rytmiczną z tego albumu, zawartą w "When You're Near", a wziętą z nagrania trębacza o tytule "Povo". Jeśli jednak chodzi o warstwę instrumentalną, to jej największym atutem są partie solistów. Trąbka Donalda Byrda w "Loungin'" czy wibrafon Roya Ayersa w "Take a Look (At Yourself)" wprowadzają bardzo fajne urozmaicenie od częstej w klasycznym hip-hopie monotonii. Bardzo dobrze spisał się też Lonnie Liston Smith, klawiszowiec od Milesa Davisa czy Pharoaha Sandersa, którego partie ozdobiły "Down the Backstreets". Ale goście na tej płycie to nie tylko doświadczeni jazzmani. W kilku kawałkach pojawiają się śpiewane refreny w wykonaniu N'Dei Davenport ("When You're Near", "Trust Me"), Dee C. Lee (najsłabszy na płycie, zalatujący smooth jazzem "No Time to Play") lub Carleen Anderson ("Sights In the City"), a w "Le Bien, Le Mal" kilka wersów dokłada MC Solaar. Po latach najmniej przekonują didżejskie skrecze w tym ostatnim oraz "Transit Ride", które stanowią relikt tamtej epoki.

Zaprezentowana na "Jazzmatazz Volume 1" eksperymentalna fuzja hip-hopu i jazzu, jak głosi podtytuł wydawnictwa, wypada mimo wszystko dość zachowawczo. Nie mamy tu do czynienia z jakimś bardzo nowatorskim połączeniem obu tych gatunków, a raczej dość standardowym hip-hopem wzbogaconym o partie grane na żywo. Guru mógł wykorzystać zaproszonych gości na nieco większą skalę, np. całkiem rezygnując z sampli, a nawet dodając jazzowe improwizacje. Pierwsza odsłona "Jazzmatazz" to jednak niekwestionowana klasyka jazz-rapu i jeden z najlepszych albumów w tym stylu, jakie słyszałem.

Ocena: 8/10



Guru - "Jazzmatazz Volume 1: An Experimental Fusion of Hip-Hop and Jazz" (1993)

1. Introduction; 2. Loungin'; 3. When You're Near; 4. Transit Ride; 5. No Time to Play; 6. Down the Backstreets; 7. Respectful Dedications; 8. Take a Look (At Yourself); 9. Trust Me; 10. Slicker Than Most; 11. Le Bien, Le Mal; 12. Sights in the City

Skład: Keith Edward "Guru" Elam - wokal
Gościnnie: Donald Byrd - trąbka (2), pianino (2); Simon Law - instr. klawiszowe (3,12); N'Dea Davenport - wokal (3,9); Branford Marsalis - saksofon altowy (4), saksofon sopranowy (4); Zachary Breaux - gitara (4); DJ Jazzy Nice - skrecze (4); Ronny Jordan - gitara (5); Dee C. Lee - wokal (5); Cary Guy - dodatkowy wokal (5); Lonnie Liston Smith - pianino (6), elektryczne pianino (6); James Heath - perkusja (6); Roy Ayers - wibrafon (8); Gary Barnacle - saksofon (10), flet (10); The Cutthroats - dodatkowy wokal (10); Christophe Viguier - skrecze (11); MC Solaar - wokal (11); Black Jack - dodatkowy wokal (11); Mickey Mosman - dodatkowy wokal (11); Courtney Pine - saksofon altowy (12), saksofon sopranowy (12), flet (12); Carleen Anderson - wokal (12)
Producent: Guru, Duff Marlowe i Patrick Moxey; Donald Byrd (2); N'Dea Davenport (3,9); Branford Marsalis (4); Ronny Jordan (5); Lonnie Liston Smith (6); Roy Ayers (8); MC Solaar (11); Courtney Pine (12); Carleen Anderson (12)


Komentarze

  1. To może i Doo-Wop zrewidujesz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrewidowałem. Dalej jest to kiepskie. Ostatni album Davisa brzmi jak jakaś niskobudżetowa produkcja, przygotowana przez amatorów. Solówki trębacza są strasznie jednowymiarowe, zachowawcze i pozbawione dawnej inwencji, a podkłady na maksa biedne - jakby zastąpić je po prostu automatem perkusyjnym, to nie byłoby dużo bardziej ubogie. Gdyby nie rap w dwóch czy trzech kawałkach, to już w ogóle każdy kawałek brzmiałby tam tak samo. A ten rap też wypada bardzo przeciętnie. I co to w ogóle za kuriozalny pomysł, żeby na płycie sygnowanej nazwiskiem Milesa Davisa rapować peany na jego cześć?

      Guru wychodząc z podobnych założeń, stworzył album pod każdym względem nieporównywalnie ciekawszy i bardziej profesjonalny.

      Usuń
  2. Kolejny krok w rozwoju bloga, gratuluję! Przez ostatnie 2 lata sprawdzałem "największe klasyki hip-hopu" i muszę powiedzieć, że nieźle się zawiodłem, bo za naprawdę dobre/świetne mogłem uznać zaledwie kilka z nich w tym na pewno coś od Madliba i "Midnight Maruders" od The Tribe Called Quest. Ten album też na pewno sprawdzę i opiszę wrażenia :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przypadkiem wybrałem na początek ten album - ze względu na udział Donalda Byrda czy Lonniego Listona Smitha, których płyty recenzowałem, nie jest to coś kompletnie oderwanego od dotychczasowej tematyki. Sam znam jeszcze stosunkowo niewiele hip-hopu, ale jeśli mogę coś zasugerować, to poleciłbym skupić się na bardziej współczesnych płytach. Początki tego gatunku, czyli nagrania z lat 80., wydają mi się w większości raczej infantylne, produkcja jest tam strasznie chałupnicza. Jednak w kolejnych dekadach nastąpił ogromny rozwój pod tym względem.

      Usuń
    2. Mam podobne zdanie. Słuchałeś ostatniej Little Simz? Jest po prostu "cudny"! Mam nadzieję, że pojawi się w jakimś zbiorczym podsumowaniu roku.

      Usuń
    3. Słuchałem, dobra płyta, ale póki com nie do końca trafiła w moje poczucie estetyki, które jednak cały czas ewoluuję. Myślę, że jeszcze przed właściwym podsumowaniem roku będzie jakiś zbiorczy post o tegorocznych albumach wartych uwagi, a z jakiegoś powodu niemających pełnej recenzji. Trochę się ich już uzbierało, choć starałem się być na bieżąco.

      Usuń
  3. Jeden z pierwszych albumów hip-hopowych, jaki poznałem w całości, gdy zacząłem na poważnie słuchać hip-hopu (2011 rok)- również zawsze był to według mnie jeden z najlepszych albumów w gatunku, podchodził (i podchodzi) mi każdy kawałek- ale jeśli miałbym wymienić już takie najlepsze, to - "Loungin'", "When You're Near", "Transit Ride", "No Time to Play", "Down The Backstreets"

    OdpowiedzUsuń
  4. Wydaje się porównanie hip-hopu do bluesa byłoby bardziej odpowiednie. U podstaw obu gatunków stoi podobny pierwotny impuls. Jazz jest znacznie bardziej wyrafinowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Porównanie hip-hopu do jazzu ma w tej recenzji konkretny cel - nie chodzi tu o znalezienie najbliższego mu gatunku. Ogólnie z bluesa wywodzi się cała afroamerykańska muzyka, w tym jazz i hip-hop, a jeszcze wcześniej były oczywiście pieśni niewolników. Z ostatnim zdaniem w zasadzie się zgadzam, ale zależy jeszcze jaki jazz i jaki hip-hop. Posługując się konkretnymi przykładami, odpowiednio je dobierając, można by dowodzić czegoś wręcz przeciwnego. Nie znaczy to, że taka odwrotna teza byłaby zgodna z prawdą, tylko że uogólniasz.

      Usuń
    2. Mam trochę problem z takimi fuzjami jazzu i hip-hopu. Zazwyczaj nie jest to ani najlepszy hip-hop ani jazz. Jako jazz z rapem zazwyczaj to działa (np. Archie Shepp - "Phat Jam In Milano"), ale to jest najprostsze rozwiązanie.
      Recenzowana przez ciebie płyta nie jest najgorsza, na pewno lepsza niż jakiś hip-hop z jazzowymi samplami. Ale z drugiej strony, rytmicznie jest to raczej uproszczone, brak bardziej dezorientujących hip-hopowych rytmów.
      Mnie najbardziej przekonują takie płyty jak: Vijay Iyer, Mike Ladd - "In What Language?", "Steve Lehman & Sélébéyone", czy "Antipop vs. Matthew Shipp". Łączą one bardziej zaawansowany jazz z hip-hopem.
      Co sądzisz o "To Pimp a Butterfly"?

      Usuń
    3. Zgadzam się, warstwa rytmiczna recenzowanego albumu mogłaby być nieco bardziej różnorodna i finezyjna.

      Z tego, co pamiętam, "To Pimp a Butterfly" w warstwie instrumentalnej wypada naprawdę ciekawie, ale mniej podszedł mi wokal. Z pewnością jeszcze wrócę do tego albumu.

      Usuń
  5. Nie słucham rapu czy też hip hopu ale fajnie że zacząłeś pisać o tym na pewno coś z tego przeslucham.

    OdpowiedzUsuń
  6. Sztandarowym przykładem tego, że w hip-hopie liczy się warstwa wokalna, a nie muzyka, jest właśnie zespół Gang Starr- "Daily Operation" jest wręcz archetypowym albumem hip-hopowym- prosta pętla z jednego, maks dwóch utworów (z nielicznymi wyjątkami) + rapowanie- z resztą większość ich utworów działa na takiej zasadzie (na czele jest oczywiście legendarny "Full Clip")

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak w ogóle jeśli chodzi o Jazz Rap polecam "Do You Want More?!" The Roots- jeden z najlepszych albumów w całym gatunku. Z tego co widzę słuchałeś co nie co tego zespołu. Według mnie pozytywnie wyróżniają się na tle całej sceny- na pewno to dobrze, że są znani, mimo eksperymentalnego charakteru ich muzyki (eksperymentalnego w obrębie gatunku).

    Inny podobny albumy, który mógłbym polecić, to "Breaking Atoms" The Main Source- niestety niezbyt znana w Polsce perełka jazz rapu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Hip hop recenzujesz 2 razy w miesiącu. Czyżby w tym cyklu raz pojawiały się płyty z tego stylu związane z jazzem a raz nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak, ale póżniej mogą być od tego odstępstwa.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)