[Recenzja] Dead Can Dance - "The Serpent's Egg" (1988)

Dead Can Dance - The Serpent's Egg


Album "Within the Realm of a Dying Sun" doprowadził styl Dead Can Dance do perfekcji. Po takim wydawnictwie duet miał do wyboru nagrywanie kolejnych płyt w identycznym stylu, albo pójście w zupełnie innym kierunku. Lisa Gerrard i Brendan Perry wybrali jednak pośrednie wyjście. "The Serpent's Egg", następca dzieła z 1986 roku, to próba zaprezentowania czegoś nowego w ramach przyjętej wcześniej konwencji. Chłód i monumentalizm poprzedniego wydawnictwa zostały tutaj zastąpione nieco cieplejszym, ale jednocześnie bardziej ascetycznym brzmieniem. Nacisk tym razem położono przede wszystkim na partie wokalne, którym nierzadko towarzyszy bardzo minimalistyczny akompaniament. Instrumentarium często sprowadza się tu do dźwięków syntezatora, imitujących brzmienie organów lub klawesynu, ale też akustycznych instrumentów: smyczków, liry korbowej, kotłów lub dzwonów. Tym samym Dead Can Dance jeszcze bardziej zbliżył się do muzyki dawnej, zarówno tej z europejskiego kręgu kulturowego, jak i odległych, wschodnich tradycji.

Po raz pierwszy na płycie grupy obok utworów mieszczących się w przedziale czasowym 3-7 minut znalazło się też kilka miniatur. Trwające po około półtora minuty nagrania to przede wszystkim popisowe wokalizy Lisy Gerrard, inspirowane europejską muzyką sakralną lub orientalnymi zaśpiewami, śpiewane samodzielnie a capella ("Song of Sophia") lub z dodatkowymi głosami i skromnym dodatkiem perkusjonalii ("Orbis de Ignis", "Echolalia"). Dominują tu jednak dłuższe utwory, z których na szczególne wyróżnienie zasługują takie tytuły, jak najbardziej rozbudowany, znakomicie wprowadzający w klimat całości "The Host of Seraphim", urzekający nastrojem dawnego folku "Severance", bardzo klimatyczny pomimo swojego ascetyzmu "The Writing on My Father's Hand", czy chyba najciekawszy z nich, w dużej części instrumentalny, oparty na plemiennych bębnach "Mother Tongue". W zasadzie trudno wskazać tu jakieś ewidentnie słabsze czy niepasujące do całości momenty. Jednocześnie nie jest to album, który tak, jak poprzedni, przez cały czas przyciągałby uwagę równie mocno. Szczególnie na drugiej stronie winylowego wydania napięcie nieco siada.

Na pewno warto docenić "The Serpent's Egg" za próbę odświeżenia dotychczasowego stylu, czego efekt okazuje się naprawdę udany. Coś jednak grupa na tym straciła. Może po prostu Perry i Gerrard trochę za bardzo próbowali zachować ciągłość z poprzednimi dokonaniami, co ograniczyło ich twórcze możliwości? Zastanawiam się, czy nie byłby to lepszy album, gdyby zrezygnowano z syntezatorów na rzecz całkowicie akustycznego brzmienia, które akurat tutaj bardziej pasowałoby do charakteru kompozycji.

Ocena: 8/10



Dead Can Dance - "The Serpent's Egg" (1988)

1. The Host of Seraphim; 2. Orbis de Ignis; 3. Severance; 4. The Writing on My Father's Hand; 5. In the Kingdom of the Blind the One-Eyed Are Kings; 6. Chant of the Paladin; 7. Song of Sophia; 8. Echolalia; 9. Mother Tongue; 10. Ullyses

Skład: Lisa Gerrard - wokal; Brendan Perry - wokal, syntezator, lira korbowa, instr. perkusyjne
Gościnnie: Rebecca Jackson - skrzypce; Alison Harling - skrzypce; Andrew Beesley - altówka; Sarah Buckley - altówka; Tony Gamage - wiolonczela; David Navarro Sust - dodatkowy wokal
Producent: Brendan Perry; John A. Rivers (1,2,7,10); Lisa Gerrard (3-6,8,9)


Komentarze

  1. Dead Can Dance to esencja muzyki. Ja osobiście uważam że Lisa Gerrard i Brendan Perry nie stworzyli nigdy pod tym szyldem złej płyty. I dobrze że płyty nie były zbyt długie, przeładowane muzyką. I dobrze że mieli też przerwy w wydawaniu płyt. W ich solowych dokonaniach też są zacne tytuły.
    Że tak napiszę, to nie ma wstydu jeżeli chodzi o dyskografię. Jest szacunek który pozostanie na zawsze.
    "The Serpent's Egg" zachwyca od samego początku. ''The Host of Seraphim'' to jeden z czołówki ich utworów. W filmie "Mgła" z 2007 (na podstawie opowiadania Stephena Kinga) sprawdził się znakomicie.
    W okresie studiów a były to jeszcze lata 90-te, słuchaliśmy nocami w Katowickim akademiku The Doors, Obywatela G.C. ("Stan Strachu" proszę posłuchać muzyki z tego filmu!), Leonarda Cohena i Dead Can Dance. I to DCD zachwycał wszystkich razem. Najpierw "Spleen and Ideal ", następnie "Within the Realm of a Dying Sun" a na zakończenie "The Serpent's Egg". Do tego blask świec, tani winny trunek i rozmowy bez żadnych podziałów i uprzedzeń. Piękne czasy. Mimo braku pieniędzy, na kasetę magnetofonową trzeba było uzbierać. Muzyka była i jest warta wszystkiego bo tylko ona pomaga wesprzeć człowieka.
    Jest ważna też taka kwestia. Aby poddać się muzyce DCD musisz mieć wolny czas i umysł. Tylko przesłuchanie ich płyt w całości gwarantuje satysfakcję.

    Pozdrowienia dla pana Pawła i wszystkich miłośników Dead Can Dance.
    Niech radość ze słuchania muzyki nigdy Was nie opuści.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobra recenzja. 🙂

    OdpowiedzUsuń
  3. Jedno to oni mieli na pewno fajne: Tytuły płyt, szczególnie w latach 1985-1993. To coś co zachęca, chociaż tworzy nieco oczekiwań i wyobrażeń co do charakteru samej muzyki.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)