[Recenzja] Frankie Goes to Hollywood - "Welcome to the Pleasuredome" (1984)
Grupę Frankie Goes to Hollywood bardzo łatwo deprecjonować, uznając za twórców kilku przyjemnych, lecz niezbyt ambitnych, typowo ejtisowych przebojów. Takie podejście byłoby jednak bardzo krzywdzące. Zespół miał do zaoferowania dużo więcej, o czym można się przekonać, sięgając po jego debiutancki, dwupłytowy album "Welcome to the Pleasuredome". Kwestią nie do końca jasną jest to, jak duży wpływ na charakter i ostateczny kształt tego wydawnictwa mieli sami muzycy, a ile wniósł producent. Trevor Horn, wcześniej członek Buggles oraz prog-rockowego Yes, nie ograniczył się do wyprodukowania całości w typowy dla siebie sposób - znany już chociażby z "90125" - pełen studyjnych sztuczek, efektów czy czasem wręcz przesadnego nagromadzenia ścieżek. Posunął się nawet do zastąpienia niektórych partii instrumentalnych zespołu własnymi lub zaproszonych przez niego muzyków sesyjnych. Tylko jakie to ma właściwie znaczenie? Jeśli Horn posunął się do takich zabiegów, aby wydobyć z tego materiału co najlepsze, to tylko z korzyścią dla słuchaczy.
Dla osób znających Frankie Goes to Hollywood wyłącznie z radiowych przebojów, sporym zaskoczeniem może być pierwsza strona winylowego wydania "Welcome to the Pleasuredome". Składają się na nią tylko dwa nagrania, z których pierwszy, "The World Is My Oyster", to dwuminutowe intro z chóralnymi wokalizami z syntezatorową orkiestracją i prostą, lecz klimatyczną partią gitary. To ledwie wstęp do trwającego blisko kwadransa utworu tytułowego, który w zasadzie można określić mianem prog-rockowej suity przeniesionej na grunt synth popu i nowej fali. Mamy tu więc nieco inne środki wyrazu i ejtisowe brzmienie, ale też wiele rozwiązań stosowanych dobrą dekadę wcześniej przez ówczesne postępowe grupy: zmiany motywów, tempa czy nastroju, rozbudowane fragmenty instrumentalne, urozmaiconą aranżację, a nawet całkiem sprawne wykonanie (szczególnie świetne są partie basu, niby taneczne, ale z pewnością nie banalne). Są nawet dźwięki przyrody, nawiązujące raczej do, powiedzmy, wczesnego Pink Floyd, niż bezpośrednio do muzyki konkretnej. Smaczkiem okazuje się natomiast gościnny udział samego Steve'a Howe'a, kolejnego byłego muzyka Yes, który ubarwił utwór świetnie wplecionymi partiami gitary akustycznej. Nasuwa się tutaj nieuniknione pytanie: dlaczego za przedłużenie rocka progresywnego uznano to, co wówczas robili epigoni w rodzaju Marillion, a nie choćby ten utwór, faktycznie rozwijający pomysły starszych grup rockowych?
Drugą stronę winyla wypełniają kawałki wydane już wcześniej na singlach, czyli dwa spore przeboje - wywołujący w tamtych czasach spore kontrowersje "Relax" oraz antywojenny "Two Tribes" - a także pochodzący ze strony B drugiego z nich "War", przeróbka soulowego hitu The Temptations. To już to mniej ambitne oblicze Frankie Goes to Hollywood, nastawione raczej na komercyjny sukces. Nie mogę jednak odmówić tym trzem kawałkom naprawdę fajnych melodii, a złożona produkcja Horna wnosi je jednak na nieco wyższy poziom od typowych przebojów popowych z tamtego okresu. O ile do twórczości Yes na trochę tylko starszym "90125" taka produkcja niespecjalnie pasowała - bo i sami muzycy niespecjalnie odnaleźli się w nowej dekadzie - tak tutaj sprawdza się naprawdę znakomicie. Nieuwzględniona w spisie utworów miniatura "Tag" to żartobliwe zamknięcie tej części albumu.
"Welcome to the Pleasuredome" jest jednak wydawnictwem zdecydowanie za długim. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę dodano tu drugą płytę, która zwyczajnie psuje ogólne wrażenie. Jedynym naprawdę interesującym momentem okazuje się "The Ballad of 32", przywołujący bardzo wyraźne reminiscencje stylu wspomnianego już Pink Floyd. Poza tym znalazł się tu kolejny wielki przebój, ballada "The Power of Love", która może i jest strasznie przesłodzona aranżacyjnie (te kiczowate smyczki!), ale ma też całkiem ładną melodię. Całkiem przyjemnie wypada też "Black Night White Light", mimo trochę topornego refrenu. Trochę niedopracowany wydaje się też "Krisco Kisses". Ale już energetyczne "Wish" i "The Only Star in Heaven" nie wnoszą tu nic nowego, a przy tym wypadają strasznie banalnie. Z kolei przeróbki "Born to Run" Bruce'a Sprinsteena oraz "San Jose" Dionny Warwick trochę nie pasują do całości - pierwszy z powodu ostrego gitarowego riffu (bardzo fajnie wypada tu natomiast partia basu), zaś drugi ze względu na egzotyczny nastrój. To samo zresztą można by powiedzieć o łagodnym "Ferry Cross the Mersey" z repertuaru Gerry and the Pacemakers, który jednak pojawia się tu ledwie we fragmencie (pełna wersja trafiła na singiel "Relax"), sprawdzając się jako przerywnik. Natomiast finałowa miniatura "Bang" zdaje się w nieco zbyt banalny i kiczowaty sposób nawiązywać do muzyki klasycznej.
"Welcome to the Pleasuredome" niewątpliwie zyskałby na skróceniu go do długości jednej płyty winylowej, choć niekoniecznie złożonej tylko z utworów z pierwszego dysku. Pomimo kilku słabszych lub mniej pasujących kawałków jest to jednak album zasługujący na uwagę. Do jego największych zalet należy zaliczyć produkcję Trevora Horna, kilka naprawdę dobrych kompozycji, wyjątkowo dobre na taką stylistykę wykonanie - o partiach basu już pisałem, ale muszę też wspomnieć o dobrym i dość wszechstronnym wokaliście - a na szczególną pochwałę zasługują próby ambitniejszego podejścia do proponowanej tu mieszanki synth popu i nowej fali.
Ocena: 7/10
Frankie Goes to Hollywood - "Welcome to the Pleasuredome" (1984)
LP1: 1. The World Is My Oyster (Including Well, Snatch of Fury); 2. Welcome to the Pleasuredome; 3. Relax (Come Fighting); 4. War (...and Hide); 5. Two Tribes (For the Victims of Ravishment)
LP2: 1. Ferry (Go); 2. Born to Run; 3. San Jose (The Way); 4. Wish (The Lads Were Here); 5. The Ballad of 32; 6. Krisco Kisses; 7. Black Night White Light; 8. The Only Star in Heaven; 9. The Power of Love; 10. ...Bang
Skład: Holly Johnson - wokal; Brian Nash - gitara; Mark O'Toole - gitara basowa; Peter Gill - perkusja; Paul Rutherford - dodatkowy wokal
Gościnnie: Anne Dudley - instr. klawiszowe, aranżacja instr. smyczkowych (LP2: 9); J. J. Jeczalik - instr. klawiszowe, programowanie; Andrew Richards - instr. klawiszowe; Stephen Lipson - gitara; Steve Howe - gitara (LP1: 2); Trevor Horn - gitara basowa, dodatkowy wokal; Luís Jardim - instr. perkusyjne
Producent: Trevor Horn
Zespół znam tylko z ich dwóch chyba największych hitów, czyli Relax, za którym nigdy specjalnie nie przepadałem, i Power of Love - akurat ten utwór zawsze mi się podobał.
OdpowiedzUsuńCieszy mnie bardzo pozytywna ocena tego albumu
OdpowiedzUsuńPodzielam opinie autora recenzji. Muszę przyznać, że w latach 1984-1985 często słuchałem tego albumu. Już wtedy większość materiału z drugiej płyty była trudna do zdzierżenia. Zdecydowanie jedno ze szczytowych osiągnięć Horna.
OdpowiedzUsuń1984 rok aż kipi od świetnych płyt - ta bez wątpienia jest bardzo dobrym przykładem.
OdpowiedzUsuńPewnie, że tak! Zresztą nie tylko świetnych, ale też bardzo różnorodnych, by wymienić chociażby:
UsuńCocteau Twins - Treasure
Dead Can Dance - Dead Can Dance
Depeche Mode - Some Great Reward
Frankie Goes to Hollywood - Welcome to the Pleasuredome
Harold Budd / Brian Eno with Daniel Lanois - The Pearl
King Crimson - Three of a Perfect Pair
Manuel Göttsching - E2-E4
Metallica - Ride the Lightning
Minutemen - Double Nickels on the Dime
The Raincoats - Moving
Rush - Grace Under Pressure
Univers Zéro - Uzed
Ja bym dodał tu jeszcze Purple Rain. Po prostu ubóstwiam ten album - Prince był niesamowicie utalentowanym muzykiem.
UsuńW sumie, to był rok, w którym jakoś mocno brakowało świetnych płyt?
UsuńKońcówka lat 90.? Nie wiem, czy z takiego 1999 wymieniłbym tyle dobrych płyt, co w powyższym poście, a na pewno nie tak świetnych. Poza tym dowolny rok przed 1957, co jednak po części wynika stąd, że dopiero wtedy popularne stały się płyty długogrające.
UsuńCoś by się chyba znalazło patrząc na niektóre lata - szczególnie w latach dwutysięcznych.
Usuńnie ma czegoś takiego, jak rok bez wielu ciekawych płyt,
OdpowiedzUsuńja sam słucham muzyki z ogółu dekad od lat 50, po dzisiejsze i wciąż źródło mi się nie kończy.
To również i moja muzyczna klamra, plus muzyka klasyczna. W sumie sporo kawałków z lat trzydziestych i czterdziestych też mi się podoba :). Ostatecznie jak się poszuka to zawsze można znaleźć coś ciekawego.
UsuńZnaleźć coś fajnego w każdym roczniku to znajdę. Pytanie tylko, ile takich płyt będzie? Różnica pomiędzy poszczególnymi latami może wynosić dobre kilkadziesiąt tytułów. Niedawno nadrabialem lata 90., sporo dobrej muzyki znalazłem, ale pod koniec byłem już mocno zmęczony. To oczywiście nie tak, że wśród albumów schyłku tamtej dekady nie znalazłem nic dla siebie, ale było tego stosunkowo mało nawet z takim 2002 rokiem, który aktualnie nadrabiam i nie mogę się nadziwić, ile świetnej muzyki wtedy powstało.
UsuńWszystkim zespołom życzę takiego debiutu. 😏 Muzyka może mało ambitna, acz przebojowa i cholernie poukładana. Ogólnie: lubię. 👍
OdpowiedzUsuńMuzyka bardziej ambitna od wielu ówczesnych kapel uznawanych powszechnie za ambitne, czyli w zasadzie całego neo-proga.
UsuńJak dla mnie to dzieje się w niej wystarczająco wiele ciekawych muzycznie rzeczy, by można ją było uznać za przykład szlachetnego, tudzież ambitnego popu. Synthpop może się poszczycić całkiem pokaźną listą godnych poznania albumów.
UsuńPorównałbym ten album do tego, co w kinematografii tworzy reżyser Paolo Sorrentino (twórca m.in. ''Wielkie piękno''). Ale, jeśli się mylę, to mnie poprawcie: na tym wielkim debiucie się skończyło - potem już nie było tak wspaniale.
UsuńJakby nie patrzeć to gatunek znany jako synthpop wyrzucił z siebie parę ambitnych wykonawców. Orchestral Manoeuvres in the Dark, Depeche Mode, New Order i paru innych
OdpowiedzUsuń