[Recenzja] Peter Gabriel - "Peter Gabriel" (1978)



Drugi eponimiczny album Petera Gabriela - który ze względu na okładkę zyskał nieoficjalny tytuł "Scratch", wykorzystany później na niektórych wznowieniach i w streamingu - powszechnie uchodzi za najsłabszy z wczesnych solowych wydawnictw artysty. Nie trudno zrozumieć, z czego to wynika. Na brak popularności niewątpliwie wpłynął na to brak przebojów. Jedyny singiel promujący longplay, "D.I.Y.", trafił wyłącznie do francuskiego notowania, gdzie nie wszedł nawet do pierwszej pięćdziesiątki. Niezbyt pochlebne opinie znacznej części krytyków i słuchaczy biorą się też zapewne z braku stylistycznej zborności oraz nie najciekawszej produkcji, Dopiero na kolejnym wydawnictwie Gabriela zaczęły się interesujące eksperymenty z brzmieniem czy aranżacjami. Odpowiadający tutaj za produkcję Robert Fripp podszedł do tego zagadnienia zbyt zachowawczo.

Na pewno nie można mówić w przypadku "dwójki" o kompletnym niepowodzeniu. Znalazło się tutaj kilka naprawdę mocnych momentów. Najbardziej błyszczy tutaj utwór, którego Gabriel nie skomponował samodzielnie. Za warstwę instrumentalną "Exposure" odpowiada Fripp, który zresztą wrócił do tej kompozycji na swoim młodszym o rok debiucie o tym właśnie tytule. Kawałek opiera się na rewelacyjnej grze sekcji rytmicznej, złożonej z Tony'ego Levina i Jerry'ego Marotty, której towarzyszą gitarowe Frippertronics oraz bardziej wycofany głos lidera. Naprawdę świetnie to buja, a jednocześnie intryguje brzmieniem. Szkoda, że tylko w tym jednym nagraniu słychać takie bardziej eksperymentalne podejście. Równie wspaniałym utworem mógłby być "White Shadow", znów ze świetną grą Frippa i Levina, ale też bardziej wyrazistą, zgrabną melodią. Psują go niestety tandetne wstawki syntezatora. Zdecydowanie bronią się też takie nagrania, jak energetyczne "On the Air" i "D.I.Y.", przypominające o przeszłości wokalisty w Genesis (szkoda tylko, że w tym pierwszym ponownie nie najlepiej brzmią klawisze), a także dość ascetyczna, urokliwa melodycznie ballada "Mother of Violence" oraz pełen patosu, lecz zgrabnie napisany "Home Sweet Home".

"Scratch" ma też jednak inne oblicze. Ballada "Indigo", pomimo kolejnej udanej melodii, została zdecydowanie przesłodzona pod względem brzmienia, przez co brzmi dość kiczowato, natomiast kolejny spokojniejszy kawałek, "Flotsam and Jetsam" wypada po prostu kompletnie nijako. Pół biedy, gdyby na resztę repertuaru składały się podobne wypełniacze. Niestety, pozostałe kawałki to prawdziwe koszmarki. "A Wonderful Day in a One-Way World", nawiązujący do stylistyki reggae, razi okropnym banałem oraz zdecydowanie największym udziałem tandetnych brzmień z klawisza. Nieco tylko lepiej wypada "Animal Magic" z barowym pianinem oraz sztampowymi solówkami gitary. Za to być może największym okropieństwem jest stadionowy "Perspective", zawierającego chyba wszystkie wady i klisze rocka tworzonego z wyłącznie merkantylnych pobudek.

"Peter Gabriel 2" - bo również pod takim tytułem można znaleźć ten materiał - to album bardzo nierówny pod względem stylistycznym i artystycznym, często rażący nie najlepiej dobranymi aranżacjami czy brzmieniem, czasem popadający w okropny banał. W związku z tym trudno wystawić mu jednoznacznie pozytywną ocenę. A z drugiej strony, "Scratch" zawiera też sporo naprawdę udanych utworów, dla których warto po niego sięgnąć. Całość na pewno wypada lepiej pod względem kompozytorskim, niż aranżacyjnym. Szkoda, że Robert Fripp w tak małym stopniu - w zasadzie tylko w najlepszym na płycie "Exposure" - skorzystał z doświadczenia zdobytego podczas współpracy z Brianem Eno czy Davidem Bowie. Gdyby cały ten materiał zaaranżować i wyprodukować w stylu tzw. Berlińskiej Trylogii lub piosenkowych płyt Eno, z pewnością prezentowałby się o wiele lepiej.

Ocena: 6/10



Peter Gabriel - "Peter Gabriel" (1978)

1. On the Air; 2. D.I.Y.; 3. Mother of Violence; 4. A Wonderful Day in a One-Way World; 5. White Shadow; 6. Indigo; 7. Animal Magic; 8. Exposure; 9. Flotsam and Jetsam; 10. Perspective; 11. Home Sweet Home

Skład: Peter Gabriel - wokal, instr. klawiszowe (2,5,7,11); Sid McGinnis - gitara (1-6,8-11), mandolina (2), dodatkowy wokal (7); Robert Fripp - gitara (1,3,5,8,10); Tony Levin - gitara basowa (1,5,7,8,10,11), Chapman stick (2,4,9), kontrabas (6), aranżacja fletu (6,9), dodatkowy wokal (1,4,7,10,11); Jerry Marotta - perkusja (1,2,4-11), dodatkowy wokal (1,4,10,11); Roy Bittan - instr. klawiszowe (1,3,5,6,10,11); Larry Fast - instr. klawiszowe (1,2,5,7,10); Todd Cochran - instr. klawiszowe (2,4,6,7); George Marge - flet (6,8,9); Tim Cappello - saksofon (10,11); John Tims - efekty (3)
Producent: Robert Fripp


Komentarze

  1. Od "Trójki" zaczynamy prawdziwą zabawę ( ͡° ͜ʖ ͡°)

    OdpowiedzUsuń
  2. No faktycznie trzeci album to już inna rozmowa :)
    Z "dwójki" bardzo mi się podoba "Mother of Violence" - przepiękny utwór i szkoda, że później zupełnie pomijany na koncertach czy różnych składankach. Całość jednak trochę mnie rozczarowała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mogłem skomentować przy "Aucie", no ale dobra. Będą robione solowe płyty reszty członków Genesis?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)