[Recenzja] Ride - "Nowhere" (1990)



Shoegaze, styl zapoczątkowany przez grupę My Bloody Valentine, znalazł licznych naśladowców. Połączenie zgiełkliwego brzmienia z popowymi melodiami oraz onirycznym nastrojem okazało się całkiem niezłym pomysłem na granie, choć także dość ograniczającym. Kolejne zespoły nie zdołały poszerzyć ram tej stylistyki, a w rezultacie pamiętają dziś o nich tylko najbardziej zagorzali miłośnicy shoegaze’u. Zapewne na palcach jednej ręki dałoby się policzyć przedstawicieli, którym udało się szerzej zaistnieć. Należy do nich grupa Ride, założona u samego schyłku lat 80. Przez dwóch śpiewających gitarzystów, Andy’ego Bella i Marka Gardenera. Składu dopełnili basista Steve Querall oraz perkusista Laurence Colbert. Jako swoje główne inspiracje kwartet wymieniał My Bloody Valentine, The Stone Roses, Sonic Youth czy The Smiths, co doskonale słychać w jego twórczości.

Ride dał się poznać szerokiej publiczności w 1990 roku. Na przestrzeni dwunastu miesięcy ukazały się kolejno trzy EPki, a następnie długogrający debiut "Nowhere". W wersji winylowej znalazło się na nim osiem utworów. Na kompakcie doszły kolejne trzy, które - wraz z obecnym na winylu "Dreams Burn Down" - ukazały się także na ostatniej z wspomnianych EPek, "Fall". Prezentowana przez zespół muzyka ewidentnie wpasowuje się w ramy shoegaze’u. Kwartet całkiem udanie łączy przystępność z hałasem, choć daleko tu do brzmieniowych eksperymentów Kevina Shieldsa. Czasem jednak udaje się za pomocą przesterowanego, spogłosowanego dźwięku stworzyć ciekawy, eteryczny nastrój. Najlepszym tego przykładem wspomniany "Dreams Burn Down", zdecydowanie najbliższy dokonań My Bloody Valentine, albo fajnie wzbogacony gitarą akustyczną "Paralyzed". Takich smaczków jest tu więcej, by wspomnieć o wiolonczeli w "Vapor Trails" czy harmonijce w "Here and Now" oraz niemal ambientowym, choć wciąż jazgotliwym "Nowhere". Nie brakuje tu jednak też bardziej surowego, rockowego czadu w postaci "Seagull", "Kaleidoscope", "Decay" czy brzmiącego jak bardziej hałaśliwa odmiana jangle popu "Taste". Jednak tym, co wyróżnia Ride na tle innych naśladowców ekipy Shieldsa, jest umiejętność tworzenia naprawdę chwytliwych, ale nie tandetnych melodii. Każdy z tych jedenastu kawałków mógłby zostać wydany na singlu i stać się przebojem. Atutem grupy są także jego dwaj wokaliści, śpiewający oddzielnie lub w harmoniach. Nie dysponują może wybitnymi umiejętnościami wokalnymi, ani szczególnymi umiejętnościami, ale bardzo dobrze pasują do tej muzyki, podkreślając jej oniryczny nastrój i dodając sporo uroku.

'Nowhere" to bardzo przyjemny album, na którym trudno do czegokolwiek się przyczepić. Dużo więcej z tej stylistyki wycisnąć się na da, a udało się to chyba tylko jej pierwszemu i najsłynniejszemu, wielokrotnie już przywoływanego w tej recenzji przedstawicielowi. Nie sposób uniknąć tu porównań z My Bloody Valentine, choć muzyka prezentowana przez Ride ma trochę inny charakter. Nie opiera się tak mocno na eksperymentach z brzmieniem, kładąc nacisk przede wszystkim na melodie. Pod tym względem album nie zawodzi nawet przez chwilę. Tyczy się to także najbardziej rozbudowanych wydań "Nowhere", wzbogaconych o materiał z wydanej na początku 1991 roku EPki "Today Forever" oraz drugi dysk z nagraniami koncertowymi.

Ocena: 8/10



Ride - "Nowhere" (1990)

1. Seagull; 2. Kaleidoscope; 3. In a Different Place; 4. Polar Bear; 5. Dreams Burn Down; 6. Decay; 7. Paralysed; 8. Vapour Trail; 9. Taste*; 10. Here and Now*; 11. Nowhere*

* Nieobecne w wersji winylowej.

Skład: Mark Gardener - gitara, wokal (1-6,9); Andy Bell - gitara, pianino, harmonijka, wokal (1,2,7,8,10,11); Steve Queralt - gitara basowa; Laurence Colbert - perkusja
Producent: Marc Waterman


Komentarze

  1. Jeden ze zdecydowanie wartych uwagi albumów shoegaze'owych jeden z moich ulubionych. Zastanawiałem się czy zamieści Pan recenzje innych zespołów z tefo stylu. Czy omówi Pan także ich następny album?

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście, słychać wyraźnie inapirację The Smiths. Seagull imo brzmi podobnie do The Queen is Dead. Dałbym głowę, że gdyby napisał Pan, że jednym z gitarzystów jest Johnny Marr, to bez weryfikacji bym uwierzył :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czemu nie ma The Smiths, skoro inne inspiracje są ? To też ciekawy i wpływowy zespół z unikalnym wokalistą i czerpiący z zacnych wzorców.

      Usuń
    2. Nie ma, bo po prostu niczym mnie nie zainteresował / zachwycił.

      Usuń
    3. A może warto kiedyś wrócić i dać kolejną szansę? Pamiętam, że na Twoim RYM kilka lat temu Joy Division też nie miało zbyt wysokich ocen (w okolicach 5-6), podobnie jak np. Bowie (tu do pewnego momentu płyty nie miały powyżej 7), Dylan, Radiohead czy nawet Yes, więc może i tu będzie podobnie.

      Usuń
    4. Akurat wykonawcy, o których wspominasz, mają bardzo różnorodne dyskografie (może poza Joy Division, z wiadomych względów, choć "Closer" jednak różni się od "Unknown Pleasures"), więc łatwiej znaleźć w nich coś dla siebie. Natomiast albumy The Smiths w zasadzie są takie same i nie bardzo widzę, co by tam mnie mogło zainteresować.

      Usuń
    5. Powracając do tematu sprzed pół roku :) :

      The Smiths to naprawdę dobry zespół, tylko warto się w niego bardziej wsłuchać. Szczególnie w partie instrumentalne, bo jak na tą stylistykę dzieje się tam sporo ciekawych rzeczy.

      O ile o perkusji ciężko powiedzieć, że szczególnie się wyróżnia, tak o pozostałych dwóch instrumentach jak najbardziej da się powiedzieć wiele dobrego. Bas bardzo często nie ogranicza się tylko do prostego podkładu, a wiele partii Andy'ego Rourke'a jest pomysłowych i nietypowych. Jak tu - https://www.youtube.com/watch?v=0UvM7Lx80Cc . To cover, ale bardzo wierny oryginałowi. Z kolei styl gitarowy Johnny'ego Marra jest specyficzny i charakterystyczny, a grane przez niego motywy dość finezyjne i różnorodne. Marr był twórcą praktycznie całego materiału i spisał się naprawdę solidnie, bo ciężko powiedzieć, żeby kawałki były takie same (na samym "The Queen Is Dead" mamy przegląd kilku stylistyk). Przy tym Marr potrafił tworzyć utwory nie tylko przebojowe, ale i czasem bardzo ładne (najlepszymi przykładami "Well I Wonder", "Reel Around the Fountain" i "Suffer Little Children"). Sama kapela też przeszła pewną ewolucję, ponieważ najwcześniejszy etap twórczości - w tym kapitalny debiut - mimo pewnych wyciszeń kipi jeszcze wspaniałą, punkową energią, później styl ten stał się nieco bardziej dojrzały.

      Wybitny (subiektywnie) głos Morrissey'a to osobna sprawa. Jedni lubią, inni nie. Ja nie wyobrażam sobie bez niego tego zespołu. Co w ogóle sądzisz o jego wokalu?

      Usuń
    6. Podobnie, jak i muzyka, wokal nie zachwycił mnie ani nie wywołał żadnych negatywnych emocji. Kiedyś pewnie wrócę do tej grupy, zrewidować swoją opinię, ale teraz czegoś innego poszukuję.

      Usuń
    7. Poproszono mnie, bym dodał coś od siebie na temat The Smiths, więc spróbuję napisać coś, czego wcześniej tu nie napisano, lecz pewnie gdzieniegdzie się powtórzę i wiele do tematu nie wniosę.

      Trzeba rzec, że ten zespół już na debiucie wypracował swój własny styl, a na kolejnych albumach tylko go szlifował i urozmaicał. I na różnych nagraniach są słyszalne inspiracje zarówno funkiem ("Barbarism Begins at Home"), jak i reggae ("Rubber Ring"), jak i punkiem ("Miserable Lie" czy "London"), jak wspomniano wyżej, a nawet i jakimś popem z lat 60' czy 50' ("Panic" czy "Sheila Take a Bow"), przynajmniej mnie naszły tak zabawne skojarzenia, czy country ("Vicar in a Tutu"). A też, poza tym, względem chociażby samego nastroju ciężko powiedzieć, by (dajmy przykład z jednej i tej samej płyty) "Meat is Murder" i "The Headmaster Ritual" to były bliźniaczo podobne kawałki. I jak można by było "How Soon Is Now?" pomylić z "Asleep" lub "Handsome Devil"? (tu już dałem przykłady niekoniecznie powiązane z jednym i tym samym wydawnictwem, i niekoniecznie chciałem podkreślić odmienną atmosferę utworów). W ogóle, w "Asleep" dla odmiany jest tylko akompaniament samego pianina z wokalem Morrissey'a. I od strony aranżacyjnej co poniektóre utwory są naprawdę bardzo ciekawe, że chociażby wymienię tu "There is a Light That Never Goes Out" czy "Bigmouth Strikes Again". Warto powtórzyć twórczość tego zespołu i zweryfikować swoją opinię. I dodam, że poza studyjnymi dokonaniami warto też zapoznać się z "Louder Than Bombs", na którym są prawie same niealbumowe utwory. A też i na "Hatful of Hollow" jest parę niealbumowych singli, które warto znać, a przynajmniej dwa, które wcześniej wymieniłem, czyli "How Soon Is Now?" i "Handsome Devil"; moim zdaniem nie ma za bardzo sensu słuchać całego "Hatful of Hollow".

      Usuń
    8. No i muszę jeszcze wspomnieć, że ja też z początku nie byłem przekonany do The Smiths. Za pierwszym razem chyba przesłuchałem dwie lub trzy płyty i zaraz o nich zapomniałem. Z 6-7 miesięcy później wziąłem się za debiut znowu i coś tam trochę bardziej mi się ta muzyka podobała, ale znowu nie na tyle, bym był nią jakoś zachwycony. Natomiast kolejne kilka miesięcy później, w październiku zeszłego roku, posłuchałem "The Queen is Dead" i wtedy już był moment, od którego z każdymi kolejnymi odsłuchami przekonywałem się do The Smiths coraz bardziej. Najpierw porządnie wpadło mi w ucho "There is a Light That Never Goes Out", które do tej pory jest chyba moim ulubionym utworem tego zespołu, ale potem dostrzegłem wyjątkowość w wielu innych utworach. Niby to jest tak prosta muzyka, a potrafiłem z czasem się w pełni do niej przekonać. Nie jest to jakaś awangarda z jakimiś zawiłymi fakturami czy zmianami tempa, ale kto powiedział, że i do popowego zespołu nie można się z czasem przekonać?

      Usuń
    9. Jeśli doceniasz od jakiegoś czasu bardziej walory użytkowe muzyki, to myślę, że obecnie powinieneś też bardziej docenić The Smiths. Ich twórczość to zwykłe radiowe piosenki, ale po prostu doskonale napisane. Takie “There Is a Light That Never Goes Out” trudno mi opisać inaczej niż po prostu... piękne. No i wiem, że wokal to jeden z najbardziej polaryzujących opinie elementów, ale dziwię się, że nie przyciągnął Twojej uwagi śpiew Morisseya, dla mnie to ścisły top wszech czasów. Jego głębia, swoboda i różnorodność są naprawdę niesamowite i sprawiają, że nawet takie jajcarskie “Vicar in a Tutu” brzmi jakoś subtelnie.

      Usuń
    10. Jakiś czas temu wróciłem do studyjnej dyskografii The Smiths i chyba nawet coś tam wzrosło w ocenach, ale to były takie raczej pobieżne odsłuchy. Myśle, że kiedyś chwyci, jak poświęcę tej grupie więcej uwagi.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024