[Recenzja] David Bowie - "Young Americans" (1975)



"Young Americans" to album, na którym Bowiemu w końcu udało się całkowicie zerwać z postacią Ziggy'ego Stardusta oraz glamową stylistyką. Zwrot w stronę muzyki soulowej nie był może zupełnie niespodziewany, bo na takie fascynacje wskazywały już niektóre fragmenty płyt "Aladdin Sane" i "Diamond Dogs", nie mówiąc już o koncertowym "David Live", niemniej jednak niewielu chyba się spodziewało, że Bowie nagra w tym stylu cały album. Ściślej mówiąc inspirowany stylistyką filadelfijskiego soulu, bardzo popularnego w tamtym czasie wśród afroamerykańskiej młodzieży. W aranżacjach bardzo dużą rolę odgrywa saksofon, instrumenty klawiszowe oraz żeńskie chórki, w żywszych utworach dochodzi do tego funkowy puls sekcji rytmicznej i dopasowane do takiej stylistyki, ma ogół dość powściągliwe partie gitary. W nagraniach wokalistę ponownie wsparł Mike Garson, ale poza nim towarzyszyli mu zupełnie nowi współpracownicy, jak związany ze sceną R&B Luther Vandross, perkusista Andy Newmark znany z epizodu w funkowym Sly and the Family Stone, a także latynoski gitarzysta Carlos Alomar.

Dziś o tym albumie pamięta się przede wszystkim za sprawą "Fame" - pierwszego autentycznego przeboju Bowiego w Stanach (i nieco mniejszego w Wielkiej Brytanii). Stworzony podczas wspólnego jamowania z Johnem Lennonem, który wziął też udział w jego nagraniu, wyróżnia się najbardziej chyba intensywnym, świetnie bujającym rytmem, ale też nieco ostrzejszym, bardziej surowym brzmieniem. Melodia nie jest może szczególnie atrakcyjna, jednak w takiej muzyce liczy się przede wszystkim rytm, a ten chodzi tutaj jak trzeba. W podobnym stylu utrzymane są jeszcze tytułowy "Young Americans" (trochę mniejszy przebój), "Fascination", "Right" oraz "Somebody Up There Likes Me", wszystkie z większą rolą saksofonu i chórków, ale równie fajnie bujające. Mam jednak do wszystkich, włącznie z "Fame", to samo zastrzeżenie. Wszystkie trwają po około pięć minut, najdłuższy "Somebody..." zbliża się nawet do siedmiu, ale tak naprawdę niewiele w nich treści, składają się głównie ze zwrotek i strasznie przedłużanych refrenów. Skoro już te utwory musiały tyle trwać, to przydałyby się dłuższe fragmenty instrumentalne. Muzyka o tak luzackim klimacie aż prosi się o więcej instrumentalnej swobody. 

Lennon udziela się także w przeróbce swojego starego kawałka z czasów The Beatles, "Across the Universe". Nowa wersja wyszła jednak słabo, głównie bez nieco pretensjonalny i wymęczony wokal Bowiego, w dodatku trudno mówić tu o jakimś ubogaceniu tej kompozycji, a tym samym niezbyt pasuje ona do całości. Lepiej prezentują się dwie pozostałe, mocno soulowe ballady "Win" i "Can You Here Me?", nawet jeśli sprawiają wrażenie - szczególnie druga z nich - nieco przeprodukowanych, przesłodzonych aranżacyjnie. Pomimo narzekań na głos Davida w "Across the Universe", muszę przyznać, że reszta albumu została przez niego zaśpiewana rewelacyjnie. Z wielkim powodzeniem imituje tutaj czarnoskórych wokalistów, pokazując w pełni swoje możliwości. Ogólnie jednak album niespecjalnie mnie przekonuje. Uważam, że Bowie zbyt dosłownie zainspirował się amerykańskim R&B, starając się jak najwierniej naśladować taką muzykę, zamiast przedstawić swoje własne spojrzenie. "Young Americans" zapewnia rozrywkę na całkiem przyzwoitym poziomie, ale nie ma do zaoferowania żadnych głębszych przeżyć estetycznych, będąc muzyką z założenia pozbawioną artystycznych walorów. 

Ocena: 6/10



David Bowie - "Young Americans" (1975)

1. Young Americans; 2. Win; 3. Fascination; 4. Right; 5. Somebody Up There Likes Me; 6. Across the Universe; 7. Can You Hear Me?; 8. Fame

Skład: David Bowie - wokal, gitara, instr. klawiszowe; Mike Garson - pianino; David Sanborn - saksofon; Carlos Alomar - gitara; Earl Slick - gitara; Willie Weeks - gitara basowa (1-5,7); Andy Newmark - perkusja (1-5,7)
Gościnnie: John Lennon - wokal i gitara (6,8); Emir Ksasan - gitara basowa (6,8); Dennis Davis - perkusja (6,8); Larry Washington - instr. perkusyjne; Pablo Rosario - instr. perkusyjne (6,8); Ralph MacDonald - instr. perkusyjne (6,8); Ava Cherry, Robin Clark, Luther Vandross - dodatkowy wokal; Jean Fineberg, Jean Millington - dodatkowy wokal (6,8)
Producent: David Bowie, Harry Maslin i Tony Visconti


Komentarze

  1. Nie lepiej było pominąć ten apbua i przejść do trylogii berlinskiej??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, bo to też dość istotny album, jako jedyny pokazujący takie oblicze Bowiego. A przed trylogią jest jeszcze "Station to Station".

      Usuń
  2. Racja. Zapomniałem o tej płycie. Nie ma co się dziwić - David płodnym artystą był.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fame to jeden z najlepszych piosenek łączących funk i rocka,chociaż nie lubie Lenona.Polecam też w tej stylistyce:April wine -Slow poke i Steve ray Vaughan -Say what.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Somebody Up There Likes Me" znalazł się na ścieżce do GTA San Andreas, zaś "Fascination" do GTA 4

    OdpowiedzUsuń
  5. Czekam na recenzje Station to Station to moja ulubiona płyta Bowiego :)

    OdpowiedzUsuń
  6. "Wszystkie trwają po około pięć minut, najdłuższy "Somebody..." zbliża się nawet do siedmiu, ale tak naprawdę niewiele w nich treści, składają się głównie ze zwrotek i strasznie przedłużanych refrenów. Skoro już te utwory musiały tyle trwać, to przydałyby się dłuższe fragmenty instrumentalne." - nie mógłbym się bardziej zgodzić z tym stwierdzeniem. Ten album byłby udany, gdyby nie było tu kompletnie zarżniętego "Across the Universe", premierowe utwory nie były tak rozwleczone, a zamiast nieustannie powtarzanych refrenów dodano jakieś ciekawe fragmenty instrumentalne. W obecnym kształcie album nieźle nuży.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście Bowie szybko zrozumiał, jakie popełnił tu błędy i już wkrótce poszedł w zupełnie inną stronę. Co prawda na "Station to Station" wciąż są obecne wpływy soulowe, ale ostateczny efekt jest bardziej udany, bo momentami zapowiada już Berlińską Trylogię.

      Usuń
    2. Fascynujące w twórczości Bowiego (przynajmniej tej z lat 60. i 70.) jest to jak bardzo albumy, mimo pewnych podobieństw, są od siebie kompletnie odmienne. "Station to Station" za 1. razem niespecjalnie mnie zachwycił (wszystko zweryfikuje drugi odsłuch), ale "Low" to już naprawdę COŚ.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)