[Recenzja] Hawkwind - "Space Ritual" (1973)



Wcale nie rzadko się zdarza, że najlepszym wydawnictwem danego wykonawcy jest album koncertowy. Tak też jest w przypadku Hawkwind i "Space Ritual". Koncerty tego zespołu w latach 70 były prawdziwym audio-wizualnym przedstawieniem, z istotną rolą świateł oraz udziałem tancerek, w tym występującą przeważnie nago Stacią. Krążą też legendy na temat tego, jak to techniczni musieli przytrzymywać naćpanych muzyków, aby trzymali się w pionie. Na albumie jest, oczywiście, tylko muzyka. Ale broni się ona samodzielnie. W tamtym czasie zespół prezentował na scenie program składający się przede wszystkim z utworów pochodzących najnowszego wówczas albumu "Doremi Fasol Latido" (pomijano jedynie "The Watcher" i "One Change") oraz trzech premierowych kompozycji ("Born to Go", "Orgone Accumulator", "Upside Down"), tylko jednego starszego kawałka ("Master of the Universe" z "X in Search of Space"), a także przerywników z elektronicznymi wariacjami ("Electronic No. 1"), którym zwykle towarzyszą recytacje tekstów o tematyce S-F, stworzone przez wokalistę Roba Calverta ("The Awakening", "10 Seconds of Forever", "Welcome to the Future") lub pisarza Michaela Moorcocka ("Black Corridor", "Sonic Attack"). Tutaj za wszystkie recytacje odpowiada Calvert, jednak czasem był tak napruty, że na jego miejsce ściągano Moorcocka.

Wszystkie te utwory podczas występów były grane ciągiem, bez żadnych przerw. Na potrzeby wydania na płycie dokonano jednak pewnych koniecznych cięć i poprawek, całość składa się zresztą z fragmentów dwóch londyńskich występów z grudnia 1972 roku. Starano się jednak jak najlepiej oddać program i charakter ówczesnych koncertów. Otrzymujemy tu zatem trwający blisko półtora godziny psychodeliczny jam, o jeszcze bardziej transowym  charakterze i kosmicznej atmosferze, niż w nagraniach studyjnych. Na pierwszy plan wysuwają się hipnotyczne partie basu Lemmy'ego, którym towarzyszą zgiełkliwe partie gitary i (sporadycznie) saksofonu lub fletu, elektroniczne piski i szmery prymitywnych generatorów własnej konstrukcji, a także intensywna gra perkusisty. Kawałki z "Doremi Fasol Latido" bardzo zyskują w tych wersjach, nie tracąc nic ze swojej energii, a zyskując jeszcze większej swobody. Trochę więcej w nich też polotu, a mniej znanej z pierwowzorów toporności. Zespół nie kombinuje specjalnie w aranżacjach, z jednym wyjątkiem - "Down Through the Night" z akustycznego kawałka przerodził się w czadowy numer, co jednak wyszło mu tylko na dobre. Bardzo udanie prezentują się też wszystkie nowe kompozycje. Jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to do partii wokalnych, które na ogół nie są zbyt dobre, na granicy fałszu, a i nie bardzo potrzebne w takiej muzyce. Trochę za dużo też tutaj tych wspomnianych na wstępie przerywników.

"Space Ritual" faktycznie przypomina jakieś kosmiczne, psychodeliczne misterium. Jest to o tyle ciekawe, że klimat jest tutaj budowany nie za pomocą tworzenia nastrojowego, uduchowionego grania, lecz typowo rockowego, surowego łojenia. Nie jest to muzyka szczególnie ambitna i bardzo, a do tego wręcz przeciętna pod względem technicznym, ale nadrabia kreatywnością, umiejętnością jak najlepszego wykorzystania swoich umiejętności i nieporywaniem się na granie ponad te możliwości, a tym samym całkowicie bezpretensjonalna. Właśnie tutaj ta hawkwindowa mieszanka hard rocka i psychodelii nabrała najciekawszego kształtu, bo i tego typu granie najlepiej sprawdza się właśnie podczas koncertów, gdy muzycy mogli grać bez żadnych ograniczeń. 

Ocena: 8/10



Hawkwind - "Space Ritual" (1973)

LP1: 1. Earth Calling; 2. Born to Go; 3. Down Through the Night; 4. The Awakening; 5. Lord of Light; 6. The Black Corridor; 7. Space Is Deep; 8. Electronic No. 1
LP2: 1. Orgone Accumulator; 2. Upside Down; 3. 10 Seconds of Forever; 4. Brainstorm; 5. 7 By 7; 6. Sonic Attack; 7. Time We Left This World Today; 8. Master of the Universe; 9. Welcome to the Future

Skład: Dave Brock - gitara, wokal; Nik Turner - saksofon, flet, wokal; Del Dettmar - syntezator; Michael Davies - elektronika; Ian "Lemmy" Kilmister - gitara basowa, wokal; Simon King - perkusja; Robert Calvert - wokal
Producent: Hawkwind


Komentarze

  1. Jest i recenzja tej plyty :) niedawno zasluchuje się w niej i muszę przyznać, że ma niezły 'odlot'. A ''odlot' pewnie w tamtych latach potęgowany był kwasem, więc muszę przyznać, że musiało to być kosmiczne doświadczenie.
    Osobiście nie znam studyjnych albumów grupy, mam tylko ten koncert na CD, który jest świetny. Jak dla mnie 9.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cały urok tej płyty polega właśnie na tym, że przy pomocy dosyć prymitywnych, konwencjonalnych zabiegów, bez przesadnie wyeksponowanej techniki, a co za tym idzie samych umiejętności muzyków które nie stoją na jakimś światowym poziomie, osiągnięto piorunujący wręcz efekt psychodelicznego transu i to jest wielka sztuka. Grać na pozór prosto, ale przykuwając uwagę. Bo taka jest ta muzyka, wciąga i hipnotyzuje. Osobiście jest to jeden z moich ulubionych albumów live i uważam go za najlepszą w dyskografii Hawkwind, lepszy od wszystkiego co nagrali w studio.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)