[Recenzja] Magma - "Rétrospective" (1981)

 


W 1980 roku wypadło dziesięciolecie debiutu francuskiej Magmy. Christian Vander postanowił z tej okazji zebrać muzyków, którzy na przestrzeni lat przewinęli się przez skład zespołu, i zagrać z nimi serię specjalnych koncertów. Odbyła się w dniach 9, 10 i 11 czerwca w paryskim Olympia Theatre. Na scenie, oprócz samego Vandera, pojawili się między innymi: gitarzysta Claude Engel i basista Francis Moze (obaj ze składu występującego na eponimicznym debiucie), skrzypek Didier Lockwood, klawiszowcy Benoit Widermann i  Patrick Gauthier, gitarzysta Gabriel Federow i basista Bernard Paganotti (czyli członkowie koncertowego składu z lat 1975-76) oraz, oczywiście, wokaliści Klaus Blasquiz (w zespole od samego początku) i Stella Vander (w grupie od czasu słynnego "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh"). Z najważniejszych członków zespołu zabrakło więc tylko basisty Jannicka Topa, który w międzyczasie stał się rozrywanym muzykiem sesyjnym.

Pamiątką po tym wydarzeniu są dwa albumy o wspólnym tytule: dwupłytowy "Rétrospective Vol. 1 & 2" i jednopłytowy "Rétrospective Vol. 3" (wznawiane też jako "Retrospektïw I-II" i "Retrospektïw III"), oba oryginalnie opublikowane w 1981 roku. To potężny zestaw muzyki trwający w sumie blisko dwie godziny. Pierwsze dwie płyty zawierają tylko po jedynym utworze. Są to pełne, blisko czterdziestosiedmiominutowe wykonania dwóch części quasi-opery "Theusz Hamtaahk Trilogy": ostatniej, czyli znanej już ze studyjnego wykonania "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh", a także pierwszej, a więc wykonywanej na żywo od połowy lat 70., ale dopiero tutaj mającej swoją płytową premierę "Theusz Hamtaahk" (nieobecna tu środkowa część, "Ẁurdah Ïtah", została wydana na albumie "Tristan et Iseult", sygnowanym nazwiskiem Vandera). Trzecia płyta zawiera trzy krótsze, niezawiązane z trylogią kompozycje, z których dwie nie pojawiły się wcześniej na żadnym albumie (trzecia, "Hhai", znalazła się już na "Live" z 1975 roku).

"Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh" pojawia się tu w nieco przearanżowanej, bardziej urozmaiconej i brzmieniowo bogatszej wersji (z różnego rodzaju instrumentami klawiszowymi, w tym syntezatorami, a nie tylko z akustycznym pianinem, a także ze skrzypcami zamiast dęciaków), wciąż jednak tak samo majestatycznej i potężnej. W przeciwieństwie do całkowicie zdominowanego przez wielogłosowe partie wokalne oryginału, tutaj - głównie w drugiej połowie - pojawiają się również fragmenty instrumentalne, w tym znakomite solówki skrzypiec i gitary. Jest tu tez oczywiście wciąż ten gęsty zeuhlowy rytm, mocarnie brzmiąca gra sekcji rytmicznej. Ogólnie jest to świetne wykonanie, zachowujące zalety studyjnego pierwowzoru, ale nabierające nowej jakości. Wcale nie mniej interesującą kompozycją jest niewydany do tamtej pory "Theusz Hamtaahk". Zamysł całości jest podobny, tym razem brzmienie jest jednak surowsze, oparte głównie na perkusji, dwóch gitarach basowych i różnych klawiszach. Na tym tle rozbrzmiewają bardzo pomysłowo zaaranżowane partie kilku wokalistów - być może najciekawsze w całej dotychczasowej dyskografii Magmy. Podobnie, jak w poprzednim utworze, jest tu mnóstwo patosu, uzasadnionego jednak wysokimi umiejętnościami wykonawczymi i równoważonego subtelnym humorem, dzięki czemu znów jest tu raczej majestatycznie, niż pretensjonalnie.

Nieco już mniej ekscytująco wypada zawartość "Vol. 3", trwającego niewiele ponad trzydzieści pięć minut, co pozostawia spory niedosyt. Zwłaszcza, że ostatnie nagranie, "La Dawotsin", zostaje wyciszone po zaledwie czterech minutach, choć przecież na płycie winylowej zostało jeszcze sporo miejsca. Ten krótki fragment właściwie nic już nie wnosi do całości, nic z niego nie wynika. Dużo ciekawiej wypadają dwa pozostałe utwory. Osiemnastominutowy "Retrovision (Je Suis Revenu De L'Univers)", choć oparty na motywach z albumu "Attahk", bliższy jest tego, co Vander i spółka prezentowali na wcześniejszych wydawnictwach. A wyróżnia się przede wszystkim wyjątkowo długą, jak na ten zespół, gitarową solówką. Kompozycja "Hhai" była już natomiast wydana na albumie "Live" z 1975 roku - tamtejsza wersja została jednak wyciszona po ledwie pięciu minutach. Tutejsze wykonanie, przekraczające trzynaście minut, jest kompletne. Sama kompozycja należy do najlepszych w dorobku Magmy, a tutaj dodatkowo zachwyca rozbudowanym fragmentem instrumentalnym, ze świetnymi partiami skrzypiec, basu i syntezatora.

Raczej nie polecam tego obszernego kompletu osobom, które dotąd nie miały do czynienia z twórczością zespołu lub nie udało im się jeszcze przekonać do jego bardzo specyficznej muzyki. "Rétrospective" to wydawnictwo kierowane do wielbicieli Magmy, których na pewno nie rozczaruje ani wykonanie, ani dobór kompozycji. Ze względu na obie te rzeczy, jest to obowiązkowe uzupełnienie podstawowej dyskografii.

Ocena: 9/10 ("Vol. 1 & 2")
Ocena: 8/10 ("Vol. 3")



Magma - "Rétrospective Vol. 1 & 2" (1981)

LP1: 1. Mëkanïk Destruktiw Kommandöh (3e Mouvement De Theusz Hamtaahk); 2. Mëkanïk Destruktiw Kommandöh (3e Mouvement De Theusz Hamtaahk)
LP2: 1. Theusz Hamtaahk (1er Mouvement); 2. Theusz Hamtaahk (1er Mouvement)


Magma - "Rétrospective Vol. 3" (1981)

1. Retrovision (Je Suis Revenu De L'Univers); 2. Hhai (Version Intégrale); 3. La Dawotsin

Skład: Christian Vander - perkusja, wokal; Didier Lockwood - skrzypce; François Cahen - instr. klawiszowe; Jean-Pierre Fouquey - instr. klawiszowe; Patrick Gauthier - instr. klawiszowe; Guy Khalifa - instr. klawiszowe; Benoît Widemann - instr. klawiszowe; Jean-Luc Chevalier - gitara; Claude Engel - gitara; Gabriel Federow - gitara; Dominique Bertram - gitara basowa;  Francis Moze - gitara basowa; Bernard Paganotti - gitara basowa; Klaus Blasquiz, Liza Deluxe, Claire Laborde, Maria Popkiewicz, Stella Vander - wokal
Producent: Christian Vander


Komentarze

  1. Jeden z tych zespołów które nigdy nie schodziły poniżej pewnego poziomu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie żaden wykonawca nie schodził poniżej jakiegoś poziomu. Magma nie schodziło poniżej wysokiego poziomu ;)

      Usuń
  2. Jak skończę z Zappą, to zabiorę się za Magmę, obiecuję. ;-)

    PS. Prośba do Autora bloga o jakiś materiał o Adrianie Belew - intryguje mnie ten facet (wszędzie go pełno, a jakoś pozostaje w cieniu).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są recenzje King Crimson, jest też "Remain in Light" Talking Heads.

      Usuń
    2. A co myślisz, Pawle, o takiej postaci, jaką jest John Zorn?
      Trochę muzyczny geniusz, trochę muzyczny alchemik, szarlatan i szalony człowiek (ale to takie fajne szaleństwo).
      Ciągle obserwuję na stronach progarchives jego wydłużającą się dyskografię - a jemu ciągle mało i mało.

      Usuń
    3. Szarlatan to najbliższe prawdy określenie. John Zorn jest dla jazzu dokładnie tym samym, czym jest Steven Wilson dla rocka progresywnego. Ich dokonania są dla wielu osób pierwszym kontaktem z uprawianą przez nich stylistyką, ponieważ są to wykonawcy współcześni, obecni (i wynoszeni na piedestał) w mediach. Nieosłuchanym słuchaczom wydaje się to bardzo oryginalną, nowatorską muzyką. Ale tak naprawdę jest to tylko wyważanie otwartych drzwi. Zorn robi dokładnie to samo, co wcześniej robili inni. Przypomina w tym jednak Yngwiego Malmsteena i innych gitarowych onanistów. Tak, jak Malmsteen po prostu gra to samo, co wcześniej Blackmore, tylko dużo szybciej i z większym zagęszczeniem technicznych sztuczek, tak i Zorn gra jak Ornette Coleman, tylko znacznie szybciej i bardziej technicznie.

      Nie twierdzę, że Zorn nie nagrał niczego dobrego, bo tak nie jest ("At the Mountains of Madness" wydany pod szyldem Electric Masada to bardzo fajny album), natomiast uważam, że nie ma sensu tego słuchać, dopóki nie pozna się dobrze tych prawdziwych innowatorów jazzu, jak Ornette Coleman, John Coltrane czy Miles Davis (i wielu innych). Bo to oni zasługują na uznanie, którym niesłusznie obdarzany jest ich epigon. W dodatku oni nie tylko grali dużo wcześniej taką muzykę, ale po prostu robili to znacznie lepiej.

      Usuń
    4. ''Yngwiego Malmsteena i innych gitarowych onanistów'' - zapamiętam, dobre i jakże trafne. :)

      Usuń
    5. Ale przecież takie projekty Zorna jak Painkiller to wybitne rzeczy ... Twoje opinie czasami nie są zbyt wyważone. Malmsteen? Idiotyczna analogia!

      Usuń
    6. Analogia nie jest idiotyczna, bo nie chodzi o podobieństwo stylistyczne, tylko pewien mechanizm, który w obu przypadkach jest identyczny - granie czegoś, co już było, tylko szybciej, bardziej efektownie (a raczej efekciarsko), ale gorzej. Czerpanie z Ornette'a musiało jednak dać lepsze efekty, niż kopiowanie Blackmore'a, więc różnica w jakości (między Malmsteenem i Zornem) jest ogromna. Natomiast wciąż jest to znacznie mniej interesujące od pierwowzoru. Szukać nie trzeba daleko, bo przecież Zorn nagrał album z kompozycjami Colemana, "Spy Vs. Spy". Jak zagrane są te utwory? Na pewno szybciej, może bardziej efektownie dla współczesnego słuchacza, ale przecież także w sposób znacznie mniej finezyjny, kompletnie strywializowany. I taki jest właśnie problem z Zornem. Facet nagrał z milion płyt, a ponieważ inspiracje miał zacne, to statystycznie musi mieć też coś dobrego w dyskografii. I ma. Tylko, że wszystko to ktoś już zrobił przed nim ciekawiej, w bardziej wyrafinowany sposób, pokazując większy talent kompozytorski czy improwizatorski, podczas gdy u Zorna często wszystko sprowadza się do tego, by robić dużo hałasu. Ja miałem to szczęście, że wcześniej poznałem twórczość wielu klasycznych jazzmanów. Gdy przyszła pora na Zorna, miałem poczucie, że jego muzyka w ogóle nie rozwija mnie jako słuchacza, że wszystko to już słyszałem gdzieś w lepszym wydaniu.

      Usuń
    7. Ale aż "szarlatan"? Trudno mu stawiać zarzut nieoryginalności, zapożyczenia są jak najbardziej celowe, często traktowane ironicznie. Zorn jest reprezentantem estetyki postmodernistycznej, inne cele sobie stawia. Z drugiej strony innowacyjności jego "game pieces" ("Cobra")można by bronić ...

      Usuń
  3. Czyli nie ma niczego z 2 pierwszych plyt?Bo tylko te znam,
    Gdzie sa jeszcze 2 gitary basowe grajace razem?Czytalem ze w klAsyku"Chameleon"Herbiego,sa 2 linie basowe,ale druga dochodzi pozniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ale w "Chameleon" jedna linia basu jest z syntezatora, a druga na gitarze basowej. Ta druga wchodzi tylko chwilę po pierwszej.

      John Coltrane często stosował zabieg z dwoma kontrabasami, np. w "Ole", "India" z "Impressions", czy fragmentach "Live in Seattle". Z kolei Miles Davis na "Bitches Brew" zastosował podwójną linię basu z kontrabasem i gitarą basową. Zapewne jest więcej takich przypadków, ale teraz tylko te przychodzą mi na myśl.

      Usuń
    2. Sporo jest tego typu przypadków w free jazzie. Na przykład na płycie "Spirits Rejoice" Aylera gra dwóch kontrabasistów - Gary Peacock i Henry Grimes. Ten drugi, ale tym razem z Alanem Silvą pojawia się na "Unit Structures" Cecila Taylora. Poza tym są takie dość oczywiste rzeczy jak chociażby "Free Jazz" Colemana, ale tam była to część konwencji. Na późniejszych albumach ("Sound Grammar" zdaje mi się) rozszerzył to do trzech kontrabasów, chyba niektóre płyty z Prime Time mają dwóch elektrycznych basistów (choć tu mogę się mylić). Innym świetnym przykładem dwóch kontrabasów grających ze sobą są niektóre utwory z "Life Time" Tonego Williamsa, ale to już Paweł tutaj opisał kiedyś. Generalnie prędzej się znajdzie dwa kontrabasy niż gitary basowe ze sobą, te pierwsze mimo wszystko dają nieco większe spektrum dźwięków.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)