[Recenzja] Amon Düül II - "Yeti" (1970)



Amon Düül II u progu lat 70. stał się jednym z najpopularniejszych zespołów w Niemczech Zachodnich. Debiutancki album "Phallus Dei" sprzedawał się świetnie, a grupa intensywnie koncertowała po całym kraju. Muzycy zabrali się też, pod naciskiem wydawcy, do pracy nad nowym materiałem. Tym razem do studia weszli w nieco mniejszym składzie, okrojonym o jednego z dwóch perkusistów, Dietera Serfasa. Wspomagani jednak przez kilku gości - i różne substancje odurzające - dokonali nagrań na album dwupłytowy. W marcu 1970 roku album zatytułowany "Yeti" trafił do sprzedaży. Ozdobiła go intrygująca okładka. W postać Ponurego Żniwiarza wcielił się Wolfgang Krischke, klawiszowiec Amon Düül (I). Zaledwie kilka tygodni po zrobieniu tego zdjęcia, Krischke zamarzł w lesie podczas narkotykowego tripu.

Wydanie przez zespół rockowy dwupłytowego albumu niemal nigdy nie jest dobrym pomysłem. Jednak w tym przypadku wydaje się całkiem uzasadnionym posunięciem. Ówczesna twórczość zespołu to przecież nie tradycyjnie rozumiane kompozycje, ale coś w rodzaju ćpuńskich jamów, które nie mogły zamykać się w radiowym czasie trwania, jeśli miały wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój, przypominający ten po zażyciu substancji psychoaktywnych.

Pierwsza płyta (winylowego wydania, gdyż na kompaktowych reedycjach całość bez trudu zmieściła się na jednym krążku) jest naprawdę świetna. Blisko czternastominutowy otwieracz "Soap Shop Rock", najbliższy stylistycznie poprzedniego longplaya, jest wręcz rewelacyjny. Składa się z czterech zróżnicowanych, ale tworzących spójną, przemyślaną całość, a wypełniają go porywające partie gitar i skrzypiec oraz fantastyczna, wyrazista gra rozbudowanej sekcji rytmicznej. Muzycy może i nie posiadają dużych umiejętności technicznych, ale nadrabiają niesamowitą kreatywnością i doskonałym zgraniem. Choć panuje tutaj bardzo duża swoboda improwizacyjna, słychać też dyscyplinę. Całości dopełniają ekspresyjne partie wokalne Renate Knaup, Chrisa Karrera i Christiana Thierfielda. Chwilę wytchnienia zapewnia instrumentalna miniatura "She Came Through the Chimney", z ciekawymi partiami skrzypiec, organów i perkusjonalii, ale jest to raczej mało istotna rzecz w kontekście całości.

Kolejną dawkę szaleństwa zapewnia cykl czterech, luźno powiązanych utworów ze strony B: instygujący, zdominowany przez brzmienie dwunastostrunowej gitary akustycznej "Cerberus", agresywniejsze, mocno gitarowe "The Return of Rübezahl" i "Eye-Shaking King", a także spokojniejszy, ale dość niepokojący "Pale Gallery". Niestety, muszę się przyczepić do przedostatniego z nich: mocno zniekształcone wokale psują mi odbiór tego muzycznie porywającego fragmentu. Innym momentem pierwszej płyty, za którym nie przepadam jest "Archangel Thunderbird" - napisany w ostatniej chwili, gdy producent Olaf Kübler uznał, że potrzeba jeszcze paru minut, aby strony obu płyt miały mniej więcej równą długość. Jest to hałaśliwe, zaskakująco toporne nagranie o niemalże piosenkowej strukturze. Może i warte uwagi ze względu na swój proto-punkowy czy też proto-metalowy charakter, ale jakoś nie pasujące mi zupełnie do reszty albumu, za bardzo wybija z tego narkotycznego klimatu.

Druga płyta winylowa jest natomiast bezbłędna. W znacznej części wypełniają ją fragmenty tej samej improwizacji: osiemnastominutowy "Yeti", zajmujący całą stronę C, oraz jego bezpośrednia kontynuacja, sześciominutowy "Yeti Talks to Yogi", rozpoczynający stronę D. Tutaj muzycy poszli na całość, pokazując w pełni swój talent do zespołowej improwizacji, prezentując przy tym wzorową interakcję, choć nie brakuje też porywających solówek gitar, skrzypiec i organów. Z jednej strony jest bardzo żywiołowo, choć nie przez cały czas, a jednocześnie udaje się nieprzerwanie kreować wciągający, oczywiście bardzo psychodeliczny klimat, Jakby tego było mało, na drugą płytę trafił jeszcze jeden rozbudowany, dziewięciominutowy utwór. "Sandoz in the Rain", choć znacznie subtelniejszy, wręcz folkowy, jest nie mniej hipnotyzujący. Dominuje brzmienie gitary akustycznej, etnicznych perkusjonaliów i bardzo nastrojowego fletu. Na tym ostatnim zagrał gościnnie Thomas Keyserling (w tym samym czasie udzielający się także na debiucie Tangerine Dream). W nagraniu wzięli też udział dwaj członkowie Amon Düül (I): śpiewający gitarzysta Rainer Bauer i basista Ulrich Leopold.

"Yeti" to doskonałe połączenie wszystkiego, co najlepsze w ówczesnym rocku - jest tu i psychodeliczny klimat, i progresywna kreatywność, a do tego często wręcz hardrockowy ciężar oraz swobodne improwizacje zamiast konwencjonalnych piosenek. Grana przez zespół muzyka jest dość surowa i nieokrzesana, a pod względem technicznym wręcz przeciętna, jednak ogromna wyobraźnia muzyków oraz świadomość własnych możliwości i ograniczeń, pozwoliły na stworzenie naprawdę porywającego longplaya. Nie jest to wprawdzie album pozbawiony wad, pewnie mógłby nawet pod pewnymi względami zyskać, gdyby okrojono go do jednej płyty winylowej - ale i stracić, bo wtedy nie wszystkie interesujące fragmenty by się zmieściły. Za to bez wątpienia jest to jedna z najlepszych i najbardziej klasycznych pozycji w całym nurcie krautrocka. 

Ocena: 9/10



Amon Düül II - "Yeti" (1970)

LP1: 1. Soap Shop Rock; 2. She Came Through the Chimney; 3. Archangel Thunderbird; 4. Cerberus; 5. The Return of Rübezahl; 6. Eye-Shaking King; 7. Pale Gallery
LP2: 1. Yeti (Improvisation); 2. Yeti Talks to Yogi (Improvisation); 3. Sandoz in the Rain

Skład: Chris Karrer - skrzypce, gitara, wokal; John Weinzierl - gitara, wokal; Falk Rogner - organy; Dave Anderson - gitara basowa; Peter Leopold - perkusja; Christian "Shrat" Thierfeld - instr. perkusyjne, wokal; Renate Knaup - wokal, tamburyn
Gościnnie w "Sandoz in the Rain": Rainer Bauer - gitara i wokal; Ulrich Leopold - gitara basowa; Thomas Keyserling - flet
Producent: Olaf Kübler i Amon Düül II


Komentarze

  1. Kiedyś słuchałem, ale nic nie pamiętam, z chęcią sobie odświeżę.

    OdpowiedzUsuń
  2. O tym Krischke i jego śmierci nigdy nie słyszałem.

    Hmmm, czasy wtedy były inne - celowo nie napiszę, że były chore - były mocno inne.
    Kto wie, jakby dziś wyglądała muzyka, gdyby nie ten narkotyczny, straceńczy epizod we wczesnych latach 70-tych (ale chyba wtedy na substancje odurzające nie patrzano tak rygorystycznie, jak jest to teraz - do roku 1970 taką amfetaminę ludzie mogli kupować legalnie).

    Okładka tej płyty zawsze robiła na mnie wielkie wrażenie - daje do myślenia.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)