[Recenzja] Ornette Coleman - "Science Fiction" (1972)



Na początku lat 70. Ornette Coleman nawiązał krótką współpracę z wytwórnią Columbia. Muzyka grana przez saksofonistę okazała się za mało komercyjna dla fonograficznego giganta, dlatego nie przedłużono kontraktu. Umowa opiewała na trzy albumy, jednak pierwotnie ukazały się tylko dwa: "Science Fiction" i kontrowersyjny "Skies of America" (oba w 1972 roku). Dopiero dekadę później, w 1982 roku, opublikowano "Broken Shadows", w znacznej części składający się z nagrań dokonanych podczas prac nad "Science Fiction". Pierwsze wydawnictwo Colemana dla Columbii powstawało w dniach 9 i 10 września oraz 13 października 1971 roku. Liderowi towarzyszyli liczni muzycy, występujący w różnych konfiguracjach, w zależności od utworu. Nie zabrakło wśród nich sprawdzonych współpracowników, jak Don Cherry, Charlie Haden, Billy Higgins i Ed Blackwell, ale i nowych, mniej znanych partnerów, jak saksofonista Dewey Redman czy trębacze Carmine Fornarotto, Gerard Schwarz i Bobby Bradford.

"Science Fiction" rozpoczyna nowy etap w twórczości Coleman. To właśnie tutaj zaczęła krystalizować się jego idea muzyki - jak sam ją nazwał - harmolodycznej, w której harmonia, rytm i melodia miały stanowić jedność, ponadto miał zostać zniesiony podział na partie solowe i akompaniament, do czego dochodziła też rezygnacja z tonacji. Było to zatem w pewnym sensie rozwinięcie wcześniejszej idei kolektywnej improwizacji, zaprezentowanej już dekadę wcześniej na przełomowym "Free Jazz: A Collective Improvisation". Tym razem jednak Ornette poszedł o kilka kroków dalej, nie tylko coraz bardziej stanowczo realizując wyżej wspomniane założenia, ale także wzbogacając swoją muzykę o inspiracje wykraczające poza idiom jazzowy. Aczkolwiek na "Science Fiction" te wszystkie pomysły są dopiero zarysowane, by na kolejnych albumach nabrać wyraźniejszego kształtu.

Jednak już tutaj - wśród ośmiu premierowych kompozycji lidera - nie brakuje zaskoczeń. Mam tu na myśli przede wszystkim dwa utwory: "What Reason Could I Give" i "All My Love", oba z partiami utalentowanej indyjskiej wokalistki Ashy Puthli. Nie jest to jednak konwencjonalny jazz wokalny (ani tym bardziej smooth jazz), bliżej tu raczej do wydanego dwa lata wcześniej, doskonałego "Now!" Bobby'ego Hutchersona czy - dużo późniejszych - dokonań Fire! Orchestry. Melodyjny śpiew jest tu kontrapunktowany niebanalną grą instrumentalistów (dwóch saksofonistów, dwóch trębaczy i dwóch perkusistów oraz jednego basisty), właściwie freejazzową, ale bez radykalnych szaleństw, pokazującą bardziej przystępne oblicze tego stylu. W tytułowym "Science Fiction" pojawia się natomiast recytacja Davida Hendersona (i odgłosy dziecięcego płaczu), a towarzyszą jej już znacznie bardziej agresywne, kakofoniczne popisy muzyków (instrumentarium jest tu identyczne, jak w powyższych utworach, choć skład nieco inny). W podobnym stylu utrzymany jest także "Rock the Clock" - to już w pełni instrumentalne nagranie, zdecydowanie najbardziej zgiełkliwe. Tylko w tym jednym utworze Ornette odstawia swój alt na rzecz skrzypiec i trąbki, zaś Redman gra zarówno na tenorze, jak i na musette (starofrancuskim aerofonie przypominającym dudy), a towarzyszą im Haden i Blackwell.

Reszta albumu to także utwory instrumentalne, mieszczące się gdzieś pomiędzy głównonurtowymi i awangardowymi odmianami jazzu. Świetnie wypada energetyczny "Civilization Day", z w sumie dość tradycyjną, ale niezwykle potężną grą Hadena i Higginsa, stanowiącą podkład dla solowych popisów Colemana i Cherry'ego, w których jest miejsce zarówno na freejazzową agresję, jak i bardziej melodyjnych dźwięków. Co ciekawe, dokładnie ten sam kwartet kilkanaście lat wcześniej zarejestrował słynny album "The Shape of Jazz to Come". Nie mniej porywająco wypada nagrany w tym samym składzie "Street Woman", zbudowany na podobnej zasadzie, ale dający więcej pola do popisu sekcji rytmicznej, a zwłaszcza Hadenowi, który gra ciekawe solo. Nie jedyne na tej płycie - jego błyskotliwych popisów można posłuchać także w "Law Years", nagranym już w nieco innym składzie, bez Cherry'ego i Higginsa, ale za to z Blackwellem, Redmanem i Bradfordem. Ten sam kwintet odpowiada także za "The Jungle Is a Skyscraper", który z kolei jest głównie popisem Blackwella, grającego z inwencja godną jazzowego perkusisty. W obu utworach pozostali muzycy nie zostają jednak daleko w tyle.

"Science Fiction" to zdecydowanie jedno z największych osiągnięć Ornette'a Colemana. Popularnością ustępuje takim dziełom, jak "The Shape of Jazz to Come" i "Free Jazz: A Collective Imrpovisation", ale na pewno nie jakością. Coleman zaproponował tutaj bardzo interesujący materiał. Wyjątkowo zróżnicowany, ale wcale nie tracący przez to na spójności. Wzbogacający jego twórczość o nowe elementy, które doskonale się w nią wpasowały. A nade wszystko doskonale skomponowany i jeszcze lepiej wykonany, w czym zasługa całego, świetnie dobranego składu.

Ocena: 9/10



Ornette Coleman - "Science Fiction" (1972)

1. What Reason Could I Give?; 2. Civilization Day; 3. Street Woman; 4. Science Fiction; 5. Rock the Clock; 6. All My Life; 7. Law Years; 8. The Jungle Is a Skyscraper

Skład: Ornette Coleman - saksofon altowy (1-4.6-8), trąbka (5), skrzypce (5); Dewey Redman - saksofon tenorowy (1,4-8); musette (5); Carmine Fornarotto - trąbka (1,6); Gerard Schwarz - trąbka (1,6); Don Cherry - trąbka (2-4); Bobby Bradford - trąbka (4,7,8); Charlie Haden - kontrabas; Billy Higgins - perkusja (1-4,6); Ed Blackwell - perkusja (1,4-8); Asha Puthli - wokal (1,6); David Henderson - recytacja (4)
Producent: James Jordan


Komentarze

  1. Dawałem szansę, ale kompletnie odpadłem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czemuż to? Nie jest to przecież album przesadnie idący we freejazzowy radykalizm, raczej jeden z tych bardziej przystępnych w tym stylu ;)

      Usuń
    2. Nie pamiętam szczerze mówiąc. Dwie płyty, których nie zrozumiałem przy odsłuchach do 1972 to były Black Unity i ta. Ale jak słucham teraz fragmentów na wyrywki, to nie jest to aż tak dziwna muzyka... w większości. :P

      Usuń
    3. "Black Unity" Pharoaha Sandersa to też takie free/nie free. W zasadzie jest to free jazz, bo to bardzo swobodne granie, a wszyscy muzycy srogo improwizują. Ale nie ma w tym prawie w ogóle brutalności, przez większość czasu jest to bardzo melodyjne, klimatyczne granie.

      Usuń
  2. Ja na razie posluchalem ten najsłynniejszy "Free Jazz:" To bylo ciezko,az mnie glowa rozbolała.To ze nie predko wezme sie z nastepne plyty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przypadku takiej muzyki - właściwie wszystkiego, co obecnie opisuję (nie licząc poprawek starych recenzji) - absolutnie nie należy:
      1) zniechęcać się do danego albumu po jednym przesłuchaniu, bo zazwyczaj jest to muzyka, do której trzeba się stopniowo przyzwyczajać i otwierać na nieco inne środki artystycznego wyrazu niż te, do których się przywykło;
      2) zniechęcać do danego wykonawcy po poznaniu jednego dzieła, bo zwykle jego dyskografia składa się z bardzo różnorodnych, niepodobnych do siebie albumów.

      Tak jest też w przypadku Colemana. "Science Fiction" to zupełnie inny album, niż "Free Jazz: A Collective Improvisiation", mimo pewnych podobieństw. Swoją drogą, "Free Jazz..." to nie jest nie wiadomo jak trudna do zrozumienia i polubienia muzyka, są tam przecież wyraźnie zarysowane tematy (motywy) i linie melodyczne. Trzeba się tylko otworzyć na nowe doznania ;)

      Usuń
    2. To posłuchaj sobie chyba jednak słynniejszy The Shape of Jazz to Come. Jest to bardziej standardowy jazz bliższy Coltrane'a.

      Usuń
    3. Dokładnie tak, "The Shape of Jazz to Come" to świetne wprowadzenie do Colemana i w ogóle free jazzu, bo formalnie nie jest to jeszcze free, a jego zapowiedź. Bardzo melodyjne i przystępne granie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)