[Recenzja] Andrew Hill - "Black Fire" (1964)



Andrew Hill to jeden z najzdolniejszych i najbardziej cenionych pianistów oraz kompozytorów nowoczesnego jazzu. Niespecjalnie jednak przekładało się to na jego popularność. Być może dlatego, że podobnie jak chociażby Eric Dolphy, tworzył muzykę zbyt awangardową dla mainstreamu, a jednocześnie zbyt mainstreamową dla awangardy. Na pewno nie pomagał fakt, że Hilla rzadko można było usłyszeć na płytach innych jazzmanów. Spośród tych kilku, na których zagrał, najbardziej znane są chyba "Our Thing" Joego Hendersona i "Dialogue" Bobby'ego Hutchersona, a więc zdecydowanie nie pierwsza liga, jeśli brać pod uwagę samą popularność. Z drugiej strony, na jego własnych albumach można usłyszeć wielu wybitnych i bardziej od niego samego znanych instrumentalistów, co pokazuje, jak wielkim uznaniem cieszył się w środowisku jazzowym.

Pierwszy autorski album Andrew Hilla, "So in Love", został nagrany jeszcze w latach 50. Jednak jego działalność na dobre zaczęła się kilka lat później, po podpisaniu kontraktu z Blue Note. W latach 60. pianista nagrał dla tej wytwórni całą serię interesujących albumów, rozpoczętą wydawnictwem zatytułowanym "Black Fire". Materiał - siedem autorskich kompozycji Hilla - został zarejestrowany w dniach 8-9 listopada 1963 roku w studiu Rudy'ego Van Geldera. W nagraniach wzięli udział muzycy z najwyższej półki: saksofonista Joe Henderson, basista Richard Davis i perkusista Roy Haynes. Ten ostatni dołączył w ostatniej chwili, gdyż oryginalnie w sesji miał wziąć udział Philly Joe Jones, były członek Pierwszego Wielkiego Kwintetu Milesa Davisa (w tamtym czasie po prostu Wielkiego Kwintetu).

Album zachwyca przede wszystkim doskonałą współpracą i interakcja Hilla, Davisa i Haynesa. Może nie freejazzowo wyzwolone, ale dostatecznie rozluźnione podejście do rytmu daje im bardzo dużą swobodę do improwizacji, z czego ochoczą korzystają. Z drugiej strony, podejście do struktur, harmonii i tonalności jest tutaj bardziej tradycyjne, nieodbiegające od typowego jazzu modalnego. Żaden z tej trójki muzyków nie ogranicza się do prostego akompaniamentu, każdy z nich przez cały czas gra tak, żeby przytrzymać uwagę słuchacza, a jednocześnie nie czuć tu jakiejś rywalizacji, lecz wyważoną kooperację. Tym samym całość jest bardzo zwarta. Również Henderson świetnie porozumiewa się z pozostałymi instrumentalistami. Jednak jego rola na tym albumie jest nieco problematyczna, bowiem ogranicza się praktycznie do grania tematów (bardzo zgrabnych, choć to zasługa kompozytora), a więc przez większą część trwania poszczególnych utworów jest całkowicie nieobecny (wyjątek stanowi krótka ballada "McNeil Island"). I tutaj nasuwa się pytanie, po co w ogóle angażować saksofonistę tej klasy, skoro nie dano mu zagrać żadnej solówki? A może to on sam podjął taką decyzję? Album na pewno nie traci na jego obecności, ale gdyby zagrał tu trochę mniej uzdolniony saksofonista, albo nawet w ogóle nie było tego instrumentu, to longplay byłby zapewne tak samo dobry, bo jego siła tkwi w grze pozostałych muzyków.

Nie opisuję poszczególnych kompozycji, bo w przypadku tak równego materiału nie miałoby to najmniejszego sensu. "Black Fire" pokazuje Andrew Hilla jako świetnego kompozytora i instrumentalistę. Richard Davis i Roy Haynes nie pozostają tu w tyle, a ich wzorowa współpraca z liderem jest największą zaletą tego albumu. Jedynie Joe Henderson nie bardzo mógł się tutaj wykazać, ale nie powinno mieć to wpływu na odbiór całości. Ogólnie jest to bardzo przyjemny, niby zwyczajny, ale jednak nie do końca konwencjonalny jazz, pokazujący dużą kreatywność muzyków.

Ocena: 8/10



Andrew Hill - "Black Fire" (1964)

1. Pumpkin'; 2. Subterfuge; 3. Black Fire; 4. Cantarnos; 5. Tired Trade; 6. McNeil Island; 7. Land of Nod

Skład: Andrew Hill - pianino; Joe Henderson - saksofon tenorowy; Richard Davis - kontrabas; Roy Haynes - perkusja
Producent: Alfred Lion


Komentarze

  1. Świetna płyta. Zakupiłem ostatnio reedycje na winylu z serii Tone Poet. Polecam, zarówno poligrafia jak i sama płyta (AAA) pod względem wydawniczym stoją na najwyższym poziomie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. w ogóle Pawle nie myślałeś kiedyś o założeniu osobnego bloga, na wypierdki rodzaju Toola? bo takie ciekawe płyty jak ta się marnują, a tam masz 100 komentów, tzn no wiesz, na jednym blogu byś pisał o tym co lubisz, a na drugim chwytliwe recenzje typu Tool?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale właśnie te chwytliwe recenzje mają przyciągać na tego bloga. Przypadkowi ludzie wchodzą poczytać o Tool, a część z nich zostaje, żeby przeczytać inne teksty. Widać to w statystykach: w lipcu jazzowe recenzje miały średnio po ~200 wyświetleń, a w sierpniu już średnio po ~500.

      Usuń
  3. Słuchaj, wdał ci się nieco błąd do recenzji. Henderson jak najbardziej gra solówki, chyba w każdym utworze w którym się pojawia. Co prawda trochę dziwnie go umieszczono w miksie, ale jak najbardziej zaznacza swoją obecność ;).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)