[Recenzja] Bobby Hutcherson - "Head On" (1971)



O ile albumom Bobby'ego Hutchersona z lat 60. można zarzucić zbytnie podobieństwo między sobą, tak jego twórczość z początku lat 70. zaskakuje niezwykłą wręcz różnorodnością. Po ambitnym, łączącym spiritual jazz i fusion "Now!", wibrafonista nagrał bardziej komercyjny, jazz-funkowy "San Francisco". A zaraz potem znów zachwycił swoją kreatywnością i ambicjami na "Head On". Album ten nie do końca słusznie zaliczany jest do nurtu fusion. Poza elektrycznym pianinem, pojawiającym się w zależności od utworu mniej lub bardziej sporadycznie, instrumentarium jest w pełni akustyczne. Znalazła się tu niezwykle oryginalna mieszanka post-bopu, jazzu awangardowego, free jazzu, fusion i spiritualu.

Podczas sesji nagraniowej, odbywającej się w dniach 1-3 lipca 1971 roku w Los Angeles, Hutcherson skorzystał z pomocy bardzo rozbudowanego aparatu wykonawczego. W nagraniach wzięło udział aż dwudziestu jeden muzyków. Poza liderem i jego stałym współpracownikiem, saksofonistą Haroldem Landem, byli to także: trębacz Oscar Brashear, fleciści Fred Jackson i Donald Smith, puzoniści George Bohanon i Louis Spears, waltornista Willie Ruff, grający na bliżej niesprecyzowanych dęciakach Charles Owens, Delbert Hill, Ernie Watts i Herman Riley, pianiści Todd Cochran i William Henderson, basiści Reggie Johnson i James Leary III, a także perkusiści Woody Theus, Leon Chancler, Stix Hooper, Warren Bryant i Robert Jenkins. Producentem został George Butler. Album ukazał się jesienią 1971 roku nakładem Blue Note.

Na oryginalnym wydaniu albumu znalazły się cztery utwory, z których aż trzy zostały skomponowane przez Todda Cochrana, podczas gdy Hutcherson podpisany jest tylko pod jednym ("Mtume"). Sporym zaskoczeniem może być na pewno początek trzyczęściowego "At the Source". Fragment zatytułowany "Ashes & Rust" to orkiestrowy wstęp, kojarzący się z muzyką klasyczną. Część "Eucalyptus" to subtelny duet wibrafonu i pianina, również odległy od jazzowych schematów. Dopiero w ostatniej części, równie delikatniej "Obsidian", robi się bardziej jazzowo za sprawą partii dęciaków, kontrabasu i perkusji, uzupełnianych wibrafonem. W najdłuższym na płycie, jedenastominutowym "Many Thousands Gone" jest już znacznie bardziej intensywnie. Bigbandowy wstęp, a potem długie solo kontrabasu, do którego stopniowo dołączają kolejne instrumenty. To doskonały przykład zespołowej improwizacji, trochę freejazzowej, trochę w stylu "Bitches Brew", gdzie muzycy pozornie grają niezależnie od siebie, ale fantastycznie się dopełniają. Wspomniany już "Mtume", nagrany w okrojonym składzie, to znów bardzo ekspresyjne granie, jednak tym razem przywołujące mistyczny klimat spiritual jazzu, w stylu późnego Johna Coltrane'a czy Pharoaha Sandersa (ale bez wycieczek w stronę free), albo wczesnego Mwandishi, z którym kojarzy się za sprawą transowej, ale bardzo energetycznej partii kontrabasu. Finałowy "Clockwork of the Spirits" to pozornie prostszy utwór, z wyrazistą linią melodyczną, jednak warto zwrócić uwagę, jak wspaniale przeplatają się partie licznych instrumentalistów, grających tutaj w nie mniej natchniony sposób, niż w poprzednich nagraniach.

Album dopiero w 2008 roku doczekał się edycji kompaktowej (była to zarazem pierwsza reedycja od 1971 roku). Wzbogacono ją o trzy dodatkowe nagrania z tej samej sesji - "Togo Land" i "Jonathan" Cochrana oraz "Hey Harold" Hutchersona - trwające w sumie ponad czterdzieści minut, trochę więcej od podstawowego materiału. Nie dziwi, że część tych nagrań została odrzucona. Utrzymane są w wyraźnie innym stylu. "Togo Land" i "Hey Harold" to energetyczne jamy o jazz-funkowym charakterze - jednak w porównaniu z zawartością "San Francisco", znacznie bardziej swobodne (każdy z nich trwa powyżej kwadransa), pełne porywających popisów instrumentalnych na tanecznym, ale finezyjnym podkładzie rytmicznym. Ale już "Jonathan" - pozornie zwyczajna ballada, zachwycająca jednak instrumentalnym bogactwem - spokojnie mogłaby trafić na album. Miejsca by wystarczyło. Najbardziej jednak dziwi, że utwory te nie zostały wydane na osobnym wydawnictwie w latach 70., lecz dopiero po niemal czterech dekadach skończyły jako bonusy.

Z bonusami, czy bez nich (w tym drugim wypadku album jest jednak bardziej zwarty i spójny), "Head On" to wielkie, niedocenione dzieło nowoczesnego jazzu. W niczym nieustępujące rewelacyjnemu "Now!", choć pewnie mniej przystępne dla początkujących słuchaczy jazzu. Trudność w odbiorze może brać się stąd, że niemal przez cały album dzieje się wiele różnych rzeczy na raz, co może utrudnić koncentrację. Ale dzięki temu, jest co odkrywać przy kolejnych przesłuchaniach, doceniać złożoność dopełniających się partii instrumentalnych. Granie w tak wielkim składzie było ogromnym wyzwaniem dla muzyków, ale doskonale sobie poradzili.

Ocena: 9/10



Bobby Hutcherson - "Head On" (1971)

1. At the Source: Ashes & Rust / Eucalyptus / Obsidian; 2. Many Thousands Gone; 3. Mtume; 4. Clockwork of the Spirits

Skład: Bobby Hutherson - wibrafon, marimba; Harold Land - saksofon tenorowy, flet; Oscar Brashear - trąbka, skrzydłówka; Fred Jackson - flet; Donald Smith - flet (1,2,4); George Bohanon - puzon (1,2,4); Louis Spears - puzon (1,2,4); Willie Ruff - waltornia (1,2,4); Charles Owens, Delbert Hill, Ernie Watts, Herman Riley - dodatkowe instr. dęte (1,2,4); Todd Cochran - pianino; William Henderson - elektryczne pianino; Reggie Johnson - kontrabas (1-3); James Leary III - kontrabas (4); Woody Theus - perkusja i instr. perkusyjne; Leon Chancler - perkusja i instr. perkusyjne (1,2,4); Stix Hooper - perkusja i instr. perkusyjne (1,3,4); Warren Bryant  - instr. perkusyjne; Robert Jenkins - instr. perkusyjne (1,2,4)
Producent: George Butler


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)