[Recenzja] Return to Forever - "Romantic Warrior" (1976)



"Romantic Warrior", trzeci i ostatni album najsłynniejszego składu Return to Forever, to wydawnictwo pełne kuriozalnych sprzeczności. Już sam tytuł to oksymoron. Z kolei nawiązująca do niego okładka jest tak samo kiczowata i banalna, co pretensjonalna. Średniowieczna tematyka przewija się również w tytułach utworów, a także w nich samych, w postaci nawiązujących do tamtej epoki motywów, które kontrastują z brzmieniem typowym dla muzyki fusion z drugiej połowy lat 70. XX wieku. Motywy te same w sobie mają ewidentnie humorystyczny charakter (a przynajmniej taką mam nadzieję), jednak w połączeniu z plastikowym brzmieniem i ogólnym patosem, wywołują raczej żenujące wrażenie. Muzycy kontynuują upraszczanie swojej twórczości, nierzadko zbliżając się do konwencjonalnego funku lub rocka, a jednocześnie nie wyzbyli się skłonności do instrumentalnego onanizmu.

Dotychczasowym słuchaczom nie podobało się oddalanie od jazzu i coraz mniej wyrafinowane próby zwrócenia uwagi rockowej publiczności. W wielu momentach zawarta tu muzyka zbliża się do symfonicznego rocka progresywnego, z całą jego pompatycznością. W prasie pojawiły się nawet niepochlebne porównania do Emerson, Lake & Palmer. Nie da się ukryć, że wyjątkowo trafne. Return to Forever na "Romantic Warrior" gra z podobnym nadęciem, stawiając na tanie efekciarstwo, podczas gdy sama muzyka nie jest szczególnie wyszukana. Nie da się też zaprzeczyć, że album zyskał popularność właśnie wśród wielbicieli symfonicznego progresu. Tak duże, że longplay stał się największym komercyjnym sukcesem zespołu - szczególnie w Stanach, gdzie doszedł do 35. miejsca listy Billboardu (a także do 3. na liście albumów jazzowych) i w sumie rozszedł się w ilości przekraczającej pół miliona egzemplarzy. Sukces ten zdecydowanie nie szedł w parze z jakością artystyczną.

Na album trafiło w sumie sześć utworów - trzy kompozycje Chicka Corei oraz po jednej Lenny'ego White'a, Ala Di Meoli i Stanleya Clarke'a. Rozpoczynający całość "Medieval Overture" cechuje się wyjątkowo paskudnym, plastikowym brzmieniem syntezatora, a także pasującymi do pretensjonalnego tytułu, onanistycznymi popisami całego zespołu. Kompozycja jest dość chaotyczna. Napisany przez White'a "Sorceress" to typowy dla tamtych czasów kawałek jazz-funkowy, przywołujący skojarzenia z twórczością Herbiego Hancocka z grupą Head Hunters. Corea oprócz syntezatora korzysta także z elektrycznego i akustycznego pianina, co sprawia, że przynajmniej momentami brzmienie jest tu bardziej strawne, niż w otwieraczu. Jest to raczej prosty utwór, rażący pewnymi gatunkowymi schematami, ale na tle całości sprawia raczej pozytywne wrażenie. W tytułowym "Romantic Warrior" muzycy przerzucają się na całkowicie akustyczne instrumentarium, co było świetną decyzją. Początek jest całkiem intrygujący, ale z czasem muzykom jakby zaczyna brakować inwencji. Grają też zbyt bezpiecznie, żeby nie wystraszyć słuchaczy awangardowymi eksperymentami, jednocześnie podkreślając swoją techniczną sprawność, co nie jest tu potrzebne - powinni raczej skupić się na kreowaniu klimatu. Mimo wszystko, jest to najlepszy utwór na tym albumie.

Dalej jest już jednak dużo słabiej. "Majestic Dance" Meoli z jednej strony razi banałem konwencjonalnego rocka i pseudo-średniowiecznymi melodyjkami, a z drugiej - bombastyczną prezentacją instrumentalnej biegłości muzyków. Jest tu nawet kilka przyjemnych momentów, ale więcej tu jednak fragmentów wprawiających mnie w zażenowanie. Najbardziej kuriozalnym kawałkiem jest jednak "The Magican" podpisany nazwiskiem Clarke'a. Brzmi tak, jakby muzyk wrzucił kilkanaście różnych motywów do maszyny losującej, która zestawiła je w zupełnie przypadkowy sposób. Poza całkowicie bezmyślną, chaotyczną i nielogiczną strukturą, mamy tu zebrane wszystkie inne błędy, jakie kwartet popełnił na tym wydawnictwie: banalne melodyjki, onanistyczne popisy, plastikowe brzmienie i nieznośny patos. Prawdziwy koszmar, jakiego nie spodziewałbym się po muzykach jazzowych. Cholera jasna, przecież Corea i White zaledwie siedem lat wcześniej brali udział w nagraniu "Bitches Brew"! To niepojęte, że po przyczynieniu się do powstania takiego arcydzieła, można przejść do grania takiego syfu, jak "The Magican". Poziom przynajmniej trochę wzrasta w rozbudowanym finale albumu, "Duel of the Jester and the Tyrant". Znów razi kompozytorski bałagan, banał niektórych motywów, nadmierne popisywanie się umiejętnościami oraz brzmienie syntezatora, ale dużo też naprawdę przyjemnych momentów, w których słychać, że grają tu jednak muzycy z wyższej półki, faktycznie posiadający wielkie możliwości (wykorzystane wszakże w niewielkim stopniu).

"Romantic Warrior" jest według mnie symbolem całkowitej degeneracji stylistyki jazz fusion w drugiej połowie lat 70. Jeszcze parę lat wcześniej ekscytowała swoją świeżością, wyrafinowaniem i eksperymentami, które znosiły międzygatunkowe podziały i wnosiły muzykę na zupełnie nowy poziom. Z czasem nie zostało w niej nic z tego podejścia; zaczęło się schlebianie masowym odbiorcom i dostosowywanie do panujących w głównym nurcie trendów (takich jak syntezatory i ich coraz bardziej plastikowe brzmienie). Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Return to Forever, któremu praktycznie od początku przyświecała chęć komunikacji ze słuchaczami (był to efekt niezrozumienia, z jakim spotykała się wcześniejsza, ambitniejsza twórczość Chicka Corei). Jednak poprzednie albumy zespołu - pomimo skłonności do pewnych uproszczeń i popisywania się umiejętnościami - zawierały sporo interesującej muzyki. Na "Romantic Warrior" są tylko pewne przebłyski dawnej świetności, zwykle w postaci fragmentów, a nie całych utworów. Muzycy za daleko posuwają się tu w zabawianiu przypadkowych słuchaczy wesołymi melodyjkami i kuglarskimi sztuczkami instrumentalnymi, popadając przy tym w nieuzasadniony patos, a nie mają do zaoferowania właściwie nic ciekawego pod względem artystycznym. Jedynie obiektywizm powstrzymuje mnie przed daniem niższej oceny, ale jest to album, do którego już na pewno nie będę wracał.

Ocena: 5/10



Return to Forever - "Romantic Warrior" (1976)

1. Medieval Overture; 2. Sorceress; 3. The Romantic Warrior; 4. Majestic Dance; 5. The Magician; 6. Duel of the Jester and the Tyrant (Parts I and II)

Skład: Chick Corea - instr. klawiszowe, instr. perkusyjne; Al Di Meola - gitara, instr. perkusyjne, flet; Stanley Clarke - gitara basowa, kontrabas, instr. perkusyjne; Lenny White - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Return to Forever


Komentarze

  1. Okładka typowa dla jakiegoś power metalowego zespołu typu Hammerfall czy Rhapsody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ale nie. Średniowieczna tematyka i kiczowate wykonanie rzeczywiście narzuca takie skojarzenia, ale oprócz nawiązania do "warrior", są tu też elementy "romantic" (pastelowa kolorystyka, jakieś ptaszki i kwiatki). Nie wyobrażam sobie metalowego albumu z tak przesłodzoną okładką.

      Usuń
  2. Czy to jest ten"romantyczny wojownik"znany z opowiadań Słowackiego,Mickiewicza i Sienkiewicza?To by tłumaczyło poewną popularność tego albumu w Polsce.
    "Sorceress"to niezły kawałek funkowy,może nie jakiś genialny,ale na pewno lepszy od pop-funku w stylu Eart,Wind and fire czy disco.
    Mi sie nawet podoba ta płyta,lekko symfoniczne melodie,nawiązania do muzyki europejskiej,nie ma dużo rockowej gitary-pojawia się kiedy trzeba.Chick gra czasem solowóki troche w stylu Ricka Wakemana.7,5/10

    OdpowiedzUsuń
  3. Ta płyta ma już zarys kompozycyjny którego nie miał Hymn i Before gdzie było tylko popisywanie się umiejętnościami i brzmiały one jak zapis jakieś próby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W "Medieval Overture", a tym bardziej "The Magican" nie ma nawet zarysu. Prawdziwe kompozycje były na "Return to Forever" i "Light as a Feather".

      Weather Report był lepszy w improwizowanym materiale, niż gdy zaczął komponować. A Davis, Mahavishnu Orchestra i Hancock (zanim kompletnie odleciał w stronę funku) potrafili dobrze wyważyć oba te podejścia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024