[Recenzja] Charles Mingus - "The Black Saint and the Sinner Lady" (1963)



"The Black Saint and the Sinner Lady" był najambitniejszym przedsięwzięciem, jakiego do tamtej pory podjął się Charles Mingus. Jego wcześniejsza twórczość nie odbiegała od przyjętych w bopie standardów. Utwory obierały się na tradycyjnym schemacie temat-solówki-temat. Tym razem muzyk postanowił jednak zmierzyć się ze skomponowaniem dłuższej formy, wykorzystując pewne rozwiązania stosowane w muzyce klasycznej (choć sam, w okładkowej notce, określił stylistykę tego dzieła jako etniczna, folkowa muzyka taneczna). Rezultatem jest sześcioczęściowa (z czego ostatnie trzy części są grane bez przerw, tworząc jedną ścieżkę), wielowątkowa kompozycja, pomyślana jako muzyka do nieistniejącego baletu. Mingus skomponował muzykę samodzielnie, ale w zorkiestrowaniu pomógł mu Bob Hammer.

Sesja nagraniowa "The Black Saint and the Sinner Lady" odbyła się 20 stycznia 1963 roku w Nowym Jorku. Lider zagrał nie tylko na kontrabasie, ale także część partii pianina. Wspomógł go dziesięcioosobowy skład złożony z trzech saksofonistów: Jerome'a Richardsona (sopran i baryton; także flet), Charliego Mariano (alt) i Dicka Hafera (tenor; także flet), trębaczy Rolfa Ericsona i Richarda Williamsa, puzonisty Quentina Jacksona, grającego na tubie i puzonie kontrabasowym Dona Butterfielda, pianisty Jakiego Byarda, perkusisty Danniego Richmonda, a także gitarzysty Jaya Berlinera. Nie są to pierwszoplanowe postaci w świecie jazzu, w większości nawet nie drugoplanowe, ale właśnie z takimi, mniej znanymi instrumentalistami Mingus najbardziej lubił współpracować i potrafił tak nimi pokierować, że grali nie gorzej od składów w gwiazdorskich obsadach.

Dzieło odwołuje się zarówno do afroamerykańskich tradycji muzycznych, jak i europejskiej muzyki klasycznej, a momentami ("Track C...", "Mode D...") nawiązuje do muzyki latynoskiej, co podkreślają partie gitary klasycznej w stylu flamenco (takie wpływy były już zresztą obecne u Mingusa, na wydanym w 1962 roku, ale nagranym pięć lat wcześniej "Tijuana Moods"). Jak na jazz, niewiele tutaj solowych improwizacji. Dominuje granie zespołowe, ze starannie zaaranżowanymi partiami licznych instrumentów, tworzących bogate, wieloplanowe tekstury. Nierzadko muzycy grają w niemalże freejazzowy sposób, gdy każdy z nich zdaje się ciągnąć utwór w innym kierunku, przez co poszczególne partie jakby się rozmijają, nie brakuje dysonansów, ale całość zachowuje spójność. Zachwycają liczne zmiany nastroju, tempa i motywów, od pięknych momentów z wyrafinowanymi melodiami, po bardziej ekspresyjne, już typowo jazzowe granie.

"The Black Saint and the Sinner Lady" to jeden z najbardziej cenionych albumów, nie tylko w jazzowym środowisku. Jest obecny na różnych mniej i bardziej profesjonalnych listach wszech czasów, zajmuje też miejsce w pierwszej czterdziestce ogólnego rankingu Rate Your Music. Wśród ocen można trafić właściwie tylko na pozytywne i entuzjastyczne. Niewątpliwie jest to wielkie dzieło, którego wstyd nie znać. Może nie jest to album, który zachwyci już przy pierwszym przesłuchaniu, ale niewątpliwie zachwyci każdego, kto docenia muzykę wykraczającą poza czystą rozrywkę.

Ocena: 10/10



Charles Mingus - "The Black Saint and the Sinner Lady" (1963)

1. Track A - Solo Dancer (Stop! Look! And Listen, Sinner Jim Whitney!); 2. Track B - Duet Solo Dancers (Hearts' Beat and Shades in Physical Embraces); 3. Track C - Group Dancers (Soul Fusion Freewoman and Oh, This Freedom's Slave Cries); 4. Mode D - Trio and Group Dancers (Stop! Look! And Sing Songs of Revolutions!) / Mode E - Single Solos and Group Dance (Saint and Sinner Join in Merriment on Battle Front) / Mode F - Group and Solo Dance (Of Love, Pain, and Passioned Revolt, then Farewell, My Beloved, 'til It's Freedom Day)

Skład: Charles Mingus - kontrabas, pianino; Jerome Richardson - saksofon sopranowy, saksofon barytonowy, flet; Charlie Mariano - saksofon altowy; Dick Hafer - saksofon tenorowy, flet; Rolf Ericson - trąbka; Richard Williams - trąbka; Quentin Jackson - puzon; Don Butterfield - tuba, puzon kontrabasowy; Jaki Byard - pianino; Dannie Richmond - perkusja; Jay Berliner - gitara; Bob Hammer - orkiestracja
Producent: Bob Thiele


Komentarze

  1. Moja pierwsza ulubiona płyta jazz'owa. Epickie rozwiązania melodyczne i same melodie, perkusja nadająca hipnotyzujący klimat. To wielka muzyka, arcydzieło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwsza płyta jazzowa, którą pokochałem. Nadal ją uwielbiam. Jeśli chodzi jednak o Mingusa, to dziś odkryłem płytę, która możliwe, że przewyższa The Black Saint. Jest to ta koncertówka: https://rateyourmusic.com/release/album/charles-mingus/music-written-for-monterey-1965-not-heard_played-in-its-entirety-at-ucla/ Oczywiście ma w sobie parę wad albumów koncertowych i są różne potknięcia w wykonaniu co nie dziwi przy tak złożonej muzyce, co więcej jakość dźwięku też nie zachwyca. Jednak kompletne wydanie tego koncertu to jedna z najbardziej niesamowitych podróży muzycznych, jakich doświadczyłem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja z kolei niedawno dopiero poznałem "Mingus at Antibes" (zdaje się, ze jest to dość znane wydawnictwo) i to również bardzo dobra koncertówka. Podobnie jak i "Right Now: Live at the Jazz Workshop".

      Usuń
    2. Właśnie zaczynam ogarniać koncertówki Mingusa, poza wyżej wymienioną poznałem jeszcze Cornell 1964 i Town Hall 1964, obie z Dolphym, bardzo dobre. Z pewnością ogarnę te które wymieniłeś ;)

      Usuń
    3. Na "Antibes" też gra Dolphy, a na "Workshop" - John Handy. Znasz jego (Handy'ego) solową koncertówkę "Recorded Live"? Jak nie, to koniecznie poznaj, bo bardzo fajnie tam grają, a niektóre rozwiązania wyprzedziły stylistykę fusion (to jest 1966 rok), a momentami przypomina to nawet wczesny King Crimson.

      Usuń
    4. Jak widać panie "Harris" mamy podobnie, mi tylko przeszkadza w 26:11 min. ten tekst "Got damn it" (jeśli w tej chwili uczuliłem kogoś na ten tekst to przepraszam) i gitara flamenco przyznam że nie lubię flamenco i mogło by tam być więcej piano. Ciesze się że pojawiła się ta recenzja długo na nią czekałem chcąc poznać zdanie pana Pawła. Zachęciliście mnie do poznania Mingusa to chyba mój pierwszy ulubiony jazz men. Poznam wszystko.

      Usuń
    5. Kiedy po raz pierwszy w utworach pojawiła się ta gitara też mnie nieco zdenerwowała, jednak kiedy jej motyw powrócił zrozumiałem, po co ona w tym wszystkim jest i doceniłem to. W samym Black Saint... moim ukochanym motywem jest z pewnością ten na 3/4 na początku trzeciej części, coś przepięknego.

      Co do Handy'ego - nie słuchałem, ale zaciekawił mnie opis. Zaraz wysłucham, brzmi jak coś, na co miałbym teraz ochotę.

      Usuń
    6. Co prawda co chwile jest jakiś świetny albo genialny moment na tym albumie, klimatyczny wstęp w pierwszej kompozycji i świetna melodia która niczym kula śnieżna nabiera wielkości i tempa po czym przystaje aby wrócić do pierwotnego wątku, dialog fortepianu z trąbką też jest genialny. Pierwsza i ostatnia kompozycja to chyba moje ulubione ale trudno to stwierdzić ten album jest jednością.

      Usuń
  3. Tej płyty słuchałem tylko raz, ale od tego pierwszego razu zachwyciłem się tą muzyką. Z albumów Charlesa Mingusa słuchałem tylko jeszcze Ah Um.

    OdpowiedzUsuń
  4. A dla mnie Mingus brzmi trochę archaicznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewne dlatego, że ta orkiestrowa aranżacja kojarzy się z tradycją big bandową. Jednak Mingus podszedł do tematu w bardzo nowatorski, jak na 1963 rok, sposób. I wtedy na pewno nie brzmiało to archaicznie (zresztą i dzisiaj można z tym polemizować), a dla jazzowych ortodoksów mogło to być wręcz obrazoburcze ;)

      Posłuchaj polecanych wyżej koncertówek, szczególnie tych z Erikiem Dolphym. Tutaj zarzut o archaiczność byłby już całkiem śmieszny.

      Usuń
  5. Może się mylę ale przypuszczam że to dzięki Dolphy bo przecież on z kolei grał mega nowocześnie na tamte czasy. Przynajmniej z tego co znam Out to Lunch.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doplhy na pewno ma w tym spory udział, ale nie tylko on tam gra nowocześnie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024