[Recenzja] Return to Forever - "Hymn of the Seventh Galaxy" (1973)



"Hymn of the Seventh Galaxy" rozpoczyna nowy etap w działalności Chicka Corei i Return to Forever. Z poprzedniego składu, oprócz lidera, został tylko basista Stanley Clarke. W nowej wersji zespołu dołączyli do nich perkusista Lenny White (najbardziej znany z udziału w nagraniu "Bitches Brew") i gitarzysta Bill Connors. Wiązało się to z wyraźną zmianą stylu na bardziej jazz-rockowy. Corea najwidoczniej pozazdrościł Johnowi McLaughlinowi i jego Mahavishnu Orchestra wielkich komercyjnych sukcesów i postanowił spróbować sił w takiej stylistyce.

Na album składa się sześć utworów (pięć kompozycji lidera i jedna Clarke'a), opartych na partiach zelektryfikowanych klawiszy, gitary i basu oraz mocnej, w rockowy sposób uproszczonej perkusji. Brzmienie całości jest dość ostre, wywołuje raczej skojarzenia z muzyką rockową. Same kompozycje mają oczywiście bardziej swobodny charakter i otwarte struktury. Ale czy aż tak bardzo różnią się od instrumentalnych fragmentów w rocku progresywnym albo koncertowych improwizacji tych ambitniejszych wykonawców rockowych? Zdecydowanie nie. Jest to na pewno jeden z najbardziej rockowych albumów nagranych przez muzyków jazzowych.

Zaczyna się świetnie, od energetycznego, bardzo zwięzłego i treściwego "Hymn of the Seventh Galaxy". Jeszcze lepiej wypada utwór kolejny, "After the Cosmic Rain" (kompozycja Clarke'a), bardziej rozbudowany, z melodyjnym tematem będącym punktem wyjścia do długich solówek i z licznymi kontrastami dynamicznymi. W równie długich "Captain Señor Mouse" i "Theme to the Mothership" również dzieje się sporo, ale wkrada się w to pewna monotonia, muzycy nie wprowadzają tu żadnych elementów niewykorzystanych w poprzednich utworach. Jednak najbardziej męczy mnie w nich intensywność, nieustanne prezentowanie przez wszystkich instrumentalistów jednocześnie ich technicznej biegłości. Mam wrażenie, że w tych utworach nie chodzi o nic więcej, niż popisywanie się umiejętnościami, muzycy nie próbują zachwycić niczym innym. "Space Circus" przynosi odrobinę wytchnienia za sprawą łagodniejszej brzmieniowo klamry i mniejszej ilości popisów w mocniejszej części środkowej, która wyjątkowo posiada dość schematyczną strukturę - z funkowymi "zwrotkami" i rockowym "refrenem". Obiecująco zaczyna się także "The Game Maker", jednak po pewnym czasie subtelność przeradza się w kolejne bezduszne popisy.

Próbowałem przekonać się do tego albumu, wielokrotnie do niego podchodząc z dłuższymi odstępami czasu, ale za każdym razem odbieram go tak samo. Fantastyczny początek, a potem już głównie kłębowisko technicznych popisów, z których właściwie nie wynika nic, prócz tego, że muzycy posiadają wielkie umiejętności, ale przesadzają z ich pokazywaniem. Zwykle jazzmani potrafią przystopować, co tylko korzystnie wpływa na ich nagrania. Tutaj jest zbyt intensywnie, niemal bez wytchnienia. Oczywiście zasługuje na uznanie to, że muzycy przy tej całej tendencji do popisywania się, potrafią cały czas wzorowo ze sobą współpracować i się nie pogubić. Ale mnie słuchanie znacznej części tego albumu męczy. Ale sądzę, że rockowi słuchacze, zwłaszcza ci lubujący się w szybkich solówkach gitarowych, znajdą tu dla siebie o wiele więcej.

Ocena: 7/10



Return to Forever featuring Chick Corea - "Hymn of the Seventh Galaxy" (1973)

1. Hymn of the Seventh Galaxy; 2. After the Cosmic Rain; 3. Captain Señor Mouse; 4. Theme to the Mothership; 5. Space Circus (Parts 1-2); 6. The Game Maker

Skład: Chick Corea - instr. klawiszowe, gong; Bill Connors - gitara; Stanley Clarke - gitara basowa; Lenny White - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Chick Corea


Po prawej: alternatywna wersja okładki (z krajów europejskich).


Komentarze

  1. No właśnie, mimo fragmentów zalatujących nieco mdłym popem, dwie pierwsze płyty Return to Forever są moim zdaniem dużo ciekawsze niż późniejsze. Najpierw poznałem "Romantic Warrior" i się zniechęciłem do RtF, z dokładnie tych samych powodów o których pan pisze w dzisiejszej recenzji: technika, technika i jeszcze raz technika. "Hymn..." brzmi niestety podobnie do "Warriora". Dopiero później trafiłem na debiut, który gdyby nie fragmenty wokalne to byłby niemal perfekcyjnym albumem.

    W 1973 roku Chick Corea w duecie z wibrafonistą Garym Burtonem nagrał album "Crystal Silence", gdzie poza utworami znanymi z RtF oraz LaaF, pojawia się "Senior Mouse" z "Hymn of the Seventh Galaxy". I w takiej akustycznej aranżacji (fortepian+wibrafon) brzmi dużo lepiej, czuć ducha dwóch pierwszych płyt RtF. Szkoda, że ich następne albumy będą dalej szły w kierunku gęstej, przytłaczającej syntezatorowym brzmieniem muzyki.

    Swoją drogą ciekawe, że syntezatory na płytach z muzyką elektroniczną z lat siedemdziesiątych brzmią nawet dzisiaj całkiem świeżo (np. "Rubycon" Tangerine Dream, "L'Apocalypse des animaux" Vangelisa, "Epsilon in Malaysian Pale" Edgara Froese), a na wielu płytach progowych i jazz-fusion z tego okresu ich dźwięk trąci nieco myszką. Może dlatego, że na wymienionych wcześniej płytach nie każdy dźwięk syntezatora musi być na pierwszym planie? Tam syntezatory "współpracują" ze sobą, aby zbudować klimat. Jak Wakeman czy Hammer grają solówki, to grają solówki a reszta ma się nie wtrącać i trzymać rytm ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale z drugiej strony byli też tacy klawiszowcy, jak Herbie Hancock czy Kenny Minnear (Gentle Giant), żeby dać po jednym przykładzie z fusion i proga, których eksperymenty z syntezatorami brzmią naprawdę dobrze nawet dzisiaj.

      W każdym razie na powyższym albumie Corea jeszcze nie używał syntezatora, sięgnął po niego dopiero na następnym albumie.

      Usuń
  2. Gofffer@
    1. „Crystal Silence” nagrano nie w 1973 roku, tylko w 1972 – ale to tylko tak z kronikarskiego obowiązku.
    2. Na „L'Apocalypse Des Animaux” NIE MA syntezatorów! Jeśli chodzi o instrumenty elektroniczne to Vangelis gra na: organach Hammonda, elektrycznym fortepianie Fender Rhodes i klawinecie. Syntezatory po raz pierwszy pojawiają się u niego dopiero na „Heaven And Hell” (1975). Nie przejmuj się, nie jesteś pierwszą osobą, która myśli, że tam są syntezatory - są na niej takie fragmenty "syntezatoropodobne", że faktycznie można się machnąć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety mi się kojarzy tylko z ostatnią płytą Scorpions.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To niedobrze. Ten Return to Forever, mimo swoich wad, jest nieporównywalnie ciekawszy. A albumy "Hymn of the Seventh Galaxy" i następny w dyskografii "Where Have I Known You Before" mogą być dobrym wstępem dla rockowego słuchacza do muzyki fusion.

      Usuń
    2. Hymn i Before to takie przekombinowane Mahavishnu Orchestra ale i tak lubię.

      Usuń
    3. U Mahavishnu Orchestra słychać, że nie chodzi tam tylko o popisywanie się swoimi umiejętnościami ;)

      Usuń
    4. Takie jazzowe Malmsteeny :))

      Usuń
    5. Przymiotnik "jazzowe" robi tu sporą różnicę, bo jednak jest to bardziej wyrafinowane, a mniej pretensjonalne granie. Poza tym tutaj było czterech muzyków, którzy musieli ze sobą współpracować, a nie jeden koleś grający do prostego podkładu.

      Usuń
    6. No w sumie to jestem rockowym słuchaczem. Dzięki.

      Usuń
  4. Czytałem gdzieś że zespół chciał grać rock progresywny,który był wówczas popularny.
    A Rick Wakeman(dla mnie)to najlepszy klawiszowiec w muzyce rockowej.

    OdpowiedzUsuń
  5. A dla mnie po tym jak poznałem jazz to cały rock progresywny stał sie pretensjonalny, zwłaszcza przez te delikatne, rowerowe głosiki oraz wyśpiewywane przez nich ckliwe i śliczne melodyjki. Gdyby King Crimson był w całości instrumentalny to byłbym w stanie go słychać ale niestety taki Larks jest świetny ale odbiór płyty psują te śliczniutenkie wokale. Może to efekt tego że w mojej głowie utkwiły jazzowe aranżacje i kwadratowe skaliste (prog to jedak rock) granie mnie odrzuca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat King Crimson ma jedne z lepszych wokali w muzyce rockowej. To jeden z tych zespół, które wcale nie straciły u mnie po tym, gdy zacząłem słuchać jazzu, a wręcz cenię go teraz jeszcze bardziej, niż gdy słuchałem tylko rocka.

      Usuń
  6. Przyjemnie tego słucha się. Dla wszystkich 'rockowców' albumy takie jak ten powinny być pomostem do jazz-rocka i samego jazzu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy rockowy słuchacz, zanim stwierdzi kategorycznie: jazz to nie dla mnie, powinien posłuchać przynajmniej tych albumów:

      Alice Coltrane - "Ptah, the El Daoud", "Journey in Satchidananda"
      Alphonse Mouzon - "Mind Transplant"
      Billy Cobham - "Spectrum"
      Frank Zappa - "Hot Rats", "The Grand Wazoo"
      Mahavishnu Orchestra - "The Inner Mounting Flame", "Between Nothingness & Eternity"
      Miles Davis - "Jack Johnson", "Bitches Brew Live"
      Pharoah Sanders - "Karma"
      Return to Forever - "Hymn of the Seventh Galaxy", "Where Have I Known You Before"
      The Tony Williams Lifetime - "Emergency!", "(Turn It Over)"


      Do "Hymnu" akurat mam istotne zastrzeżenia, które wymieniam w recenzji, natomiast ten drugi wspomniany album Return to Forever jest pod wieloma względami lepszy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024