[Recenzja] Henry Cow - "Legend" (1973)



Henry Cow to jeden z najciekawszych i najwybitniejszych przedstawicieli rocka progresywnego. Zespół zresztą tak bardzo oddalił się od rockowego mainstreamu i grał tak zaawansowaną muzykę, że można mieć wątpliwości, czy to w ogóle rock. Początkowo jego twórczość była zaliczana do sceny Canterbury - głównie ze względu na silne wpływy jazzu (i personalne powiązania). Obecnie częściej określa się ją terminem Rock in Opposition (RIO), jednak jest to nie tyle konkretny styl, co pewna ideologia. Nazwa pochodzi od założonej pod koniec lat 70. przez członków Henry Cow organizacji zrzeszającej wykonawców grających muzykę zbyt trudną, by dotrzeć do szerszej publiczności, a także głoszących (niestety) skrajnie lewicowe poglądy. Samą muzykę chyba najlepiej byłoby określić jako avant-prog.

Debiutancki album "Legend" (tytuł czasem pisany jest też "Leg End") nie jest jeszcze tak radykalny, jak większość późniejszych wydawnictw zespołu. Słychać tutaj pewne podobieństwa do przedstawicieli sceny Canterbury (z naciskiem na Soft Machine, który w podobny sposób czerpał z jazzu), ale też do Franka Zappy i Gentle Giant (zwłaszcza w skomplikowanej warstwie rytmicznej i nieco w melodyce) czy King Crimson i Van der Graaf Generator (ze względu na podobny ciężar i nastrój). O ile jednak ci wykonawcy zwykle tylko ocierali się o awangardę, tak Henry Cow jest awangardowy przez cały czas. Nawet w tych (pozornie) bardziej przystępnych utworach, jak "Nine Funerals of the Citizen King" (jedyny ze zwykłą partią wokalną, w wykonaniu wszystkich muzyków, przywołującą skojarzenia z twórczością Caravan czy Hatfield and the North), "Nirvana for Mice",  lub "Teenbeat" i jego repryza, trudno o zapamiętywalne melodie. Ta muzyka cały czas płynie, rozwija się, a poszczególne motywy (czasem faktycznie melodyjne, szczególnie w "Extract from 'With the Yellow Half-Moon and Blue Star'" i "Amygdala") nie są już powtarzane. Do tego jeszcze dochodzi silna inspiracja free jazzem i awangardowymi kompozytorami, najbardziej słyszalna w atonalnych, dysonansowych improwizacjach "Teenbeat Introduction" i "The Tenth Chaffinch", które są najczystszym free improvisation, bez żadnych odniesień do rocka.

"Legend" zawiera muzykę niezwykle wyrafinowaną i skomplikowaną, która dla większości rockowych słuchaczy będzie kompletnie niezrozumiała i niesłuchalna. Dla osób otwartych na nowe muzyczne doznania będzie to jednak idealna pozycja. Jeśli już poznało się dobrze dokonania wyżej wymienionych wykonawców, warto w następnej kolejności sięgnąć właśnie po Henry Cow, jako kolejny krok ku prawdziwej awangardzie.

Ocena: 10/10



Henry Cow - "Legend" (1973)

1. Nirvana for Mice; 2. Amygdala; 3. Teenbeat Introduction; 4. Teenbeat; 5. Extract from 'With the Yellow Half-Moon and Blue Star'; 6. Teenbeat Reprise; 7. The Tenth Chaffinch; 8. Nine Funerals of the Citizen King

Skład: Geoff Leigh - saksofony, flet, klarnet, wokal; Tim Hodgkinson - instr. klawiszowe, saksofon altowy, klarnet, instr. perkusyjne, wokal; Fred Frith - gitara, skrzypce, altówka, pianino, wokal; John Greaves - gitara basowa, pianino, wokal; Chris Cutler - perkusja i instr. perkusyjne, pianino, wokal
Gościnnie: Jeremy Baines - instr. perkusyjne (5); Sarah Greaves, Maggie Thomas, Cathy Williams - dodatkowy wokal (4)
Producent: Henry Cow


Komentarze

  1. Świetny zespół, moją ulubioną ich płytą jest nieco późniejszy Unrest. Swoją drogą, jeśli chcesz posłuchać Fritha w jeszcze bardziej awangardowym wydaniu, polecam ci Improvised Music New York 1981. Gra tam wraz z Derekiem Baileyem i Sonnym Sharrockiem, więc to jest naprawdę dzika jazda (składu dopełniają Bill Laswell, John Zorn i Charles K Noyes).

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypomina Zappę z czasów Hot Rats

    OdpowiedzUsuń
  3. Za nic nie rozumiem tej muzyki
    Choć kiedyś jeszcze załapie o co chodzi w awangardzie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Głównie o to, by łamać obowiązujące reguły i wychodzić poza utarte, ograniczające schematy. Akurat "Legend" to jeszcze całkiem komunikatywny avant-prog, momentami nie aż tak odległy od nurtu kanterberyjskiego. Dopiero od "Unrest" zaczynają się schody ;)

      Usuń
    2. Jeśli to jeszcze nie są schody, to mój muzyczny gust ledwie zaczął raczkować

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024