[Recenzja] Miles Davis - "In a Silent Way" (1969)



"In a Silent Way" to jeden z najsłynniejszych, najbardziej nowatorskich i wpływowych albumów Milesa Davisa. O ile na swoich dwóch poprzednich wydawnictwach - "Miles in the Sky" i "Filles de Kilimanjaro" - muzyk dopiero badał grunt, nieśmiało eksperymentując z elektrycznym instrumentarium, tak tutaj w końcu poszedł na całość. Kompozycje, instrumentarium, brzmienie, proces produkcyjny - wszystko znacząco odbiega od przyjętych w jazzie schematów. Nic dziwnego, że album wywołał spore kontrowersje w konserwatywnym środowisku jazzowych krytyków i słuchaczy. To, co zrobił tutaj Miles, dla ortodoksów było herezją. "In a Silent Way" został natomiast doceniony przez rockową krytykę, którą zachwycił przede wszystkim udział brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina. Dziś natomiast album powszechnie uznawany jest za jedno z największych muzycznych arcydzieł. To jedno z tych wydawnictw, które w doskonałych proporcjach łączy ambitne podejście i przystępność, a zarazem łamie międzygatunkowe granice.

Davis poznał McLaughlina zaledwie dzień przed sesją nagraniową "In a Silent Way", która odbyła się 18 lutego 1969 roku. Brytyjczyk został zaproszony do Stanów przez Tony'ego Williamsa, który chciał wraz z nim i organistą Larrym Youngiem stworzyć jazzrockowe trio (tak powstał The Tony Williams Lifetime, który jeszcze w tym samym roku zadebiutował albumem "Emergency!"). Williams i McLaughlin odwiedzili Davisa w jego domu. Właśnie wtedy Miles po raz pierwszy usłyszał grę Johna i był pod takim wrażeniem, że zaproponował mu udział w zaplanowanej na następny dzień sesji. Co ciekawe, w studiu miał pojawić się także Young, jednak Williams - obawiający się straty całego swojego zespołu na rzecz Davisa - zabronił mu udziału. W rezultacie, na organach elektrycznych - nowym instrumencie w zespole Milesa - zagrał Joe Zawinul, który przyszedł do studia, ponieważ chciał zobaczyć jak zespół nagrywa kompozycję jego autorstwa, "In a Silent Way". Poza tym w sesji wzięli udział także dobrze sprawdzeni instrumentaliści: Wayne Shorter, Herbie Hancock i Chick Corea (obaj grali wyłącznie na elektrycznych pianinach), oraz Dave Holland (używający tylko kontrabasu). W ciągu jednego dnia muzycy nagrali cały materiał, który następnie został - wbrew jazzowym standardom - mocno obrobiony przez Teo Macero. Producent zmiksował materiał w taki sposób, że powstały dwie, blisko dwudziestominutowe kompozycje o formie przypominającej sonatę (tzn. składające się z trzech części: ekspozycji, przetworzenia i repryzy).

Na albumie dominuje brzmienie klawiszy (nie na darmo gra trzech klawiszowców), momentami nadające wręcz ambientowego charakteru, a także stanowiącej swego rodzaju kontrapunkt gitary. Dęciaki zdają się być bardziej wycofane, podobnie jak sekcja rytmiczna (grająca dość prosty, bardziej rockowy niż jazzowy, akompaniament). Klimat albumu jest dość wyciszony, nastrojowy, bliższy muzyki z "Kind of Blue", niż kolejnych, bardziej agresywnych albumów fusion Davisa. Nie przypadkiem nazwano go "In a Silent Way" (co najlepiej tłumaczyć jako "[granie] w cichy sposób"). Ktoś kiedyś określił go jako "cisza między dźwiękami", co w tych bardziej subtelnych fragmentach jest bardzo trafne. Lecz nie brakuje tu także bardziej dynamicznych momentów. Kompozycja ze strony A, "Shhh / Peaceful / Shhh", praktycznie w całości zbudowana jest na kontraście nastrojowych i ostrzejszych dźwięków. Z kolei kompozycja ze strony B składa się z dwóch pierwotnie niezależnych utworów, o odmiennym charakterze. Jej klamra, "In a Silent Way", to prześliczny, bardzo delikatny temat, zdominowany przez gitarę McLaughlina. Brzmi jak stworzony dla tego instrumentu, a przecież udział gitarzysty był zupełnie nieplanowany, spontaniczny. Środkowa część, "It's About That Time", jest natomiast najbardziej żywiołowym fragmentem całości, a zbudowany jest wokół prostych, bardzo chwytliwych zagrywek Hollanda (pod koniec granych unisono z McLaughlinem). Fragment ten na jakiś czas stał się obowiązkowym punktem koncertów Davisa. W obu kompozycjach zwraca uwagę fantastyczna współpraca muzyków, a także ich indywidualne popisy. To w sumie norma na albumach Milesa, ale i tak warto to za każdym razem podkreślić.

"In a Silent Way" to album doskonały w każdym względzie. Kompozycje, wykonanie, klimat, brzmienie - wszystko jest tutaj dopracowane w najdrobniejszym szczególe, choć nie brakuje też spontaniczności, która znacząco wpłynęła na charakter całości. To album, który zaciera podziały gatunkowe, a zaliczanie go do jazzu lub jazz rocka jest wyłącznie umowne. Ta muzyka może spodobać się każdemu, bez względu na to, czy słucha jazzu, rocka, bluesa, elektroniki lub muzyki poważnej, czy preferuje starą muzykę, czy nową (brzmienie jest ponadczasowe, nic się nie zestarzało). Chyba tylko najbardziej ograniczeni słuchacze, przyzwyczajeni do prymitywnej łupanki, nie znajdą tu niczego dla siebie. Jak już wspominałem we wstępie, jest to album bardzo przystępny, ale zarazem prezentujący najwyższy poziom artystyczny, jaki można spotkać w muzyce rozrywkowej.

Ocena: 10/10



Miles Davis - "In a Silent Way" (1969)

1. Shhh / Peaceful / Shhh; 2. In a Silent Way / It's About That Time / In a Silent Way

Skład: Miles Davis - trąbka; Wayne Shorter - saksofon; Herbie Hancock - elektryczne pianino; Chick Corea - elektryczne pianino; Joe Zawinul - organy; John McLaughlin - gitara; Dave Holland - kontrabas; Tony Williams - perkusja
Producent: Teo Macero


Komentarze

  1. Płyta genialna i odkrywcza, całkowicie zasługuje na najwyższą ocenę. Powstaje tutaj tylko jeden problem, jak wtedy wyróżnić jej następczynię?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A właściwie to na czym, Twoim zdaniem, polega wyższość "Bitches Brew" nad "In a Silent Way"?

      Usuń
  2. Żeby było jasne, nie chcę tu umniejszać In A Silent Way, ta płyta to arcydzieło. Po prostu Bitches Brew cenię jeszcze bardziej, już pośpieszam z wyjaśnieniami. BB poznałem jako pierwsze, co chyba jest dość typowe dla słuchaczy rocka. Jako że moimi ulubieńcami są The Beatles i Black Sabbath, którzy swoją muzykę opierają głównie na prostych, chwytliwych melodiach, to BB była dla mnie czymś zupełnie nowym. Od razu poczułem jego geniusz, jednak nie potrafiłem całkowicie czerpać z niego przyjemności, przytłoczył mnie. Dopiero długi czas później poznanie In a Silent Way pozwoliło mi zrozumieć BB. To dla mnie trochę trudne do opisania. Jednak gdyby porównać In the Sky i Filles de Kilimanjaro do badania gruntu, tak IASW byłoby wejściem na lód, a Bitches Brew wyjściem na nieznany ląd po drugiej stronie. Nie można nazwać tej płyty testową, lecz po prostu BB pociągnęła niektóre pomysły jeszcze dalej. BB nie jest już taka subtelna, ale to niekoniecznie plus, jednak jest bardziej hipnotyzująca, jeszcze głębiej wciąga słuchacza... Może to tylko moje osobiste uczucia, ale właśnie dlatego uważam Bitches Brew za lepszą.

    OdpowiedzUsuń
  3. A tak w ogóle, to będziesz recenzował Live-Evil?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A według mnie przystępność "In a Silent Way" przemawia za wyższością tego albumu. W ogóle uważam, że większą sztuką jest stworzyć coś nie tylko ambitnego, skomplikowanego i eksperymentalnego, ale jednocześnie mogącego podobać się szerszemu gronu odbiorców. "Bitches Brew" to jednak trudniejsza muzyka, która nie każdego przekona. Trzeba wielu przesłuchań, żeby w nią "wsiąknąć". Natomiast "In a Silent Way" może od razu spodobać się nawet osobom kompletnie nieosłuchanym z jazzem. Dzięki temu albumowi rockowi słuchacze mogą wejść do świata jazzu, a ortodoksi akustycznego jazzu zainteresować się muzyką fusion i rockiem. A "Bitches Brew" raczej nie zostanie zrozumiani przez kogoś, kto nie jest dobrze osłuchany zarówno z jazzem, jak i rockiem.

      Osobiście preferuję "In a Silent Way", bo to po prostu piękno w najczystszej postaci, ale "Bitches Brew" oczywiście też wysoko cenię.

      Mam zamiar zrecenzować wszystko, co Miles nagrał w latach 70., włącznie z koncertówkami, kompilacjami (tymi z premierowym materiałem) i boksami z kompletnymi sesjami ;)

      Usuń
  4. Co do przystępności, teoretycznie masz rację, jednak to właśnie Bitches Brew jest bardziej znana i uważana za lepszą, trochę mnie to dziwi, nie to że się z tym nie zgodzę. Ale właściwie In a Silent Way pozostaje w cieniu swej następczyni. Raczej Kind of Blue jest jego najpopularniejszym dziełem, ale Bitches Brew to zdecydowane drugie miejsce. I choć zawiera może trudniejszą muzykę, trafia do większej grupy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Bitches Brew" chyba faktycznie jest słynniejszy. Lecz czy faktycznie trafia do większej grupy? Tego nie wiemy. Sądzę, że wiele osób, które zaczęło poznawanie twórczości Milesa od "BB", ze względu na jego popularność, mogło się zniechęcić i nie posłuchać już niczego więcej.

      Usuń
  5. A co do recenzowania wszystkiego z tych lat, to na prawdę świetna wiadomość. Na prawdę brakuje jego polskich recenzji. To zdecydowanie najlepsza strona o muzyce jaką widziałem!

    OdpowiedzUsuń
  6. Zakupiłem, wysłuchałem i poczułem się tak, jakbym znowu mial 18 lat i odkryłem Black Sabbath.
    Album urzekający. Najciekawsza wiadomość z recenzji jest taka, że jak w przypadku wielu wielkich płyt i utwórow, powstał ten album w tej formie niechcący. Ot luźny jam, na który wpadł kolega muzyk z innym kolega muzykiem. Jeszcze inny przyszedł sobie popatrzeć jak wychodzi sesja nagraniowa i także postanowił dorzucić swoje pięć groszy...
    Rewelacja - 10.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak było, ale ostateczną formę nadał dopiero producent, co było zupełnie nowatorskim podejściem w muzyce jazzowej. I nie był to taki zupełnie luźny jam, bo jednak pewne rzeczy ustalono wcześniej i przynajmniej niektóre motywy zostały wcześniej skomponowane. Ale fakt - gdyby sesja odbyła się np. poprzedniego dnia, albo następnego, to powstałoby już coś innego. Ale podobnie byłoby z większością jazzu ;)

      Inną ciekawostką jest, że na tym albumie grają przyszli liderzy wszystkich najważniejszych i najlepszych grup z nurtu fusion: Tony Williams (Lifetime), Wayne Shorter i Joe Zawinul (Weather Report), Herbie Hancock (Mwandishi / Head Hunters), John McLaughlin (Mahavishnu Orchestra), Chick Corea (Return to Forever), no i sam Davis, który nagrał później jeszcze parę wspaniałych albumów w tym stylu.

      Usuń
    2. Nie jestem ekspertem w dziedzinie jazzu, ale na tyle orientuje się, że ludzie którzy zagrali na tej płycie, to taki allstar jazzu tamtych czasów. Że tak powiem, wszyscy wymienieni przez Ciebie wykonawcy przede mną. Aż strach pomyśleć, co za przeżycia i emocje przede mną ;)

      Usuń
    3. Twórczość Dave'a Hollanda również zasługuje na uwagę, choć on akurat nie grał fusion, poza współpracą z Davisem i krótko istniejącym trio Gateway, jest za to ważnym przedstawicielem jazzowej awangardy (album "Conference of the Birds" to być może najlepszy album w kategorii jazzowego kontrabasu).

      Tak więc faktycznie, masz mnóstwo wspaniałej muzyki do nadrobienia :)

      Usuń
  7. Można powiedzieć że ten album nauczył mnie pokory. Po pierwszym przesłuchaniu nie doceniłem go, pomyślałem "No jest to dobre, ale wszystko takie spokojne i wyciszone... Dlaczego to ma być arcydzieło?" no właśnie. I posłuchałem drugi raz i zrozumiałem. Wielkość danej muzyki nie polega na tym im głośniej czy szybciej, każde arcydzieło może być indywidualnością. Te takie jest, właśnie ta "wyciszona" tak bym to określił, muzyka jest genialna to jest ten powód którego szukałem. Teraz chcę tego słuchać jeszcze dłużej i jeszcze więcej, to jest piękne. Co do bycia nowatorskim piszesz Pawle: "Tak było, ale ostateczną formę nadał dopiero producent, co było zupełnie nowatorskim podejściem w muzyce jazzowej" czyli można powiedzieć że Bitelsi zrobili coś takiego wcześniej w muzyce rock'owej. Jak to się mówi, wykorzystali studio jako instrument.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak. Pierwotnie nagrywano po prostu kilka podejść do każdego utworu, po czym wybierano najlepsze i to wydawano. Beatlesi z George'em Martinem wprowadzili do muzyki rockowej miksowanie różnych podejść, a potem Miles Davis z Teo Macero wprowadzili taką technikę do jazzu. Co zresztą oburzało jazzowych ortodoksów, ale Davis był w tamtym czasie pod silnym wpływem rocka. Nawet tytuł jednego z wcześniejszych albumów, "Miles in the Sky", jest celowym nawiązaniem do "Lucy in the Sky with Diamonds" ;)

      Usuń
    2. A to ciekawe nawiązanie. Oczywiście miksowanie różnych podejść w jedno całkowicie zmienia podejście do nagrywania i ułatwia cały proces. Można coś doszlifować osobno i to dodać zamiast nagrać od nowa wszystko. O ile pamiętam nagrywanie za jednym podejściem, tak jak pierwotnie robili to Bitelsi. Nazywa się nagrywanie "na setke" tak nagrali pierwszą płytę chyba w ciągu całego jednego dnia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024