[Relacja] Ten Years After, klub Parlament, Gdańsk, 28.10.2016

Czasami żałuję, że nie żyłem na przełomie lat 60. i 70., oczywiście w jakimś normalniejszym kraju, w którym dostęp do muzyki nie był ograniczony. W czasach kiedy największe rockowe zespoły co kilka, najwyżej kilkanaście miesięcy wydawały kolejne genialne albumy, a za niewielkie pieniądze można było zobaczyć je na żywo. Dziś niestety wiele z tych zespołów już nie istnieje, a wielu muzyków już nie żyje. Nowe albumy wydają coraz rzadziej, a ich zawartość daleka jest od poziomu albumów z lat świetności. Oczywiście, są jeszcze koncerty. Nawet w Polsce nie można narzekać na ilość występów klasyków rocka. Niestety, zazwyczaj są to wielkie koncerty w sportowych obiektach o akustyce nieprzystosowanej do grania muzyki na żywo, a publiczność na nich jest mniej lub bardziej przypadkowa i nie bardzo wie, jak zachowywać się na koncercie. Na szczęście zdarzają się też mniejsze występy nieco już zapomnianych gwiazd. Pod koniec października do Polski przyjechała grupa Ten Years After, by zagrać cztery klubowe koncerty - w Poznaniu, Gdańsku, Wrocławiu i Krakowie. Miałem przyjemność uczestniczyć w drugim z tych występów.


Przed zakupem biletów na koncert nie wiedziałem nawet, że w zespole nie grają już Leo Lyons i... ten gość, który kilkanaście lat temu zastąpił Alvina Lee (chodzi oczywiście o Joe'a Goocha, jednak bez sprawdzenia nie przypomniałbym sobie tego nazwiska). No cóż, nie ma co ukrywać, że zespół był wielki w latach 1967-75, ale jego późniejsze poczynania śledzili tylko najbardziej zagorzali wielbiciele. Nagrany po wieloletniej przerwie album "About Time", będący zarazem ostatnim studyjnym dokonaniem oryginalnego składu, był tylko marnym cieniem wcześniejszej twórczości grupy. Przez kolejnych kilkanaście lat muzycy wciąż koncertowali, jednak Alvin Lee sprzeciwiał się nagraniu nowego materiału studyjnego. Dopiero po jego odejściu (w 2003 roku) powstały dwa nowe albumy - jednak dla większości fanów Ten Years After to tylko Alvin Lee, więc jakiekolwiek nagrania bez niego były skazane na porażkę. Dwa lata temu doszło do kolejnego rozpadu, w wyniku którego nowym basistą został Colin Hodgkinson (prawdziwy weteran, mający za sobą m.in. współpracę z Alexisem Kornerem, Mickiem Jaggerem i Whitesnake, oraz własnym jazzrockowym triem Back Door), a rola wokalisty i gitarzysty przypadła młodemu muzykowi Marcusowi Bonfantiemu. Z oryginalnego składu pozostali jedynie klawiszowiec Chick Churchill i perkusista Ric Lee.

Przyznam, że trochę obawiałem się tego występu. Spodziewałem się, że obecne Ten Years After to tylko cover band (poniekąd tak jest, skoro najnowsze utwory z setlisty powstały w 1972 roku), grający największe przeboje w wersjach wiernym studyjnych pierwowzorów. Przyjemnie się jednak "rozczarowałem". Muzykom udało się rewelacyjnie przywołać klimat rockowych występów sprzed ponad czterech dekad. Owszem, w repertuarze nie zabrakło przebojów - z "I'd Love to Change the World", "Love Like a Man", "Good Morning Little Schoolgirl" i "I'm Going Home" na czele - ale zagrane zostały w dość rozbudowanych wersjach, z długimi solówkami. Nie zabrakło też licznych niespodzianek, w postaci mniej znanych utworów, jak np. "I'm Coming On", "Me and My Baby", "Working on the Road", czy niesamowitego "Standing at the Station". Całość zaś rozpoczęła się dokładnie tak samo, jak najlepszy studyjny album grupy, "Cricklewood Green", czyli od utworu "Sugar the Road". Warto jeszcze wspomnieć o porywającym, jak zwykle, bluesie "I Woke Up This Morning". Do pełni szczęścia zabrakło tylko "Help Me" i "I Can't Keep from Cryin' Sometimes".

Wykonaniom nie brakowało energii, większość utworów została zagrana z prawdziwie hardrockowym czadem (z chwilami wytchnienia, np. w postaci jazzującego "Me and My Baby"). Całe show spadło oczywiście na młodego Bonfantiego, który naprawdę dobrze wywiązał się z roli frontmana. Wokalnie idealnie wpasował się w styl Alvina Lee, jako gitarzysta też poradził sobie z jego partiami (a w "One of These Days" zagrał także na harmonijce). Pozostali muzycy, którzy przekroczyli już siedemdziesiątkę, grali w skupieniu, jednak także dawali z siebie wszystko. Chick Churchill zaprezentował swoje umiejętności chociażby w "Hear Me Calling", w którym zagrał długą solówkę. Sam utwór wypadł zresztą dużo lepiej niż w wersji studyjnej, także dzięki zaangażowani publiczności we wspólne śpiewanie. Ric Lee i Colin Hodgkinson dostali dodatkowy czas na solowe popisy. Pierwszy w obowiązkowym punkcie koncertów grupy, "Hobbit", składającym się głównie z perkusyjnego popisu (po tym utworze Lee wygłosił do publiczności dłuższą przemowę); drugi zaś wykonał kompozycję "San Francisco Bay Blues" (z repertuaru Jesse'a Fullera) - samodzielnie ją śpiewając i akompaniując sobie na basie, który przejmował rolę zarówno gitary rytmicznej, jak i solowej.

Naprawdę nic nie mogę zarzucić organizacji koncertu. Brzmienie nie było może powalające - dźwięk był trochę zbyt głośny, przez co lekko zniekształcony - ale akustyka klubu była znacznie lepsza niż większych, sportowych obiektów (typu Ergo Arena). Kto chciał stać pod sceną - mógł się tam dostać bez problemu, kto chciał oglądać na siedząco - mógł siedzieć w miejscu z dobrym widokiem na scenę. Atmosfera była całkiem przyjemna, dzięki dojrzałej publiczności (bez gówniarzy pogujących do czego popadnie, i do metalu, i do folku). Koncert zakończył się o przyzwoitej porze, dzięki czemu bez problemu można było wrócić tramwajem na drugi koniec miasta (kto mieszka w Gdańsku ten wie, że po dwudziestej trzeciej komunikacja miejsca praktycznie przestaje funkcjonować i trafienie na linię nocną w odpowiednim czasie to cud).

Zobaczenie na żywo jednego z najlepszych bluesrockowych zespołów, i to w zaskakująco dobrej formie, było naprawdę fantastycznym przeżyciem. Był to zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, w jakich uczestniczyłem. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się zobaczyć jakiś innych klasyków rocka i to właśnie w takich, klubowych warunkach.

Setlista:

1. Sugar the Road
2. One of These Days
3. I'm Coming On
4. Hear Me Calling
5. I'd Love to Change the World
6. Me and My Baby
7. Working on the Road
8. San Francisco Bay Blues
9. If You Should Love Me
10. Hobbit
11. Love Like a Man
12. Standing at the Station
13. I Say Yeah
14. Good Morning Little Schoolgirl
15. I'm Going Home
Bis:
16. I Woke Up This Morning
17. Choo Choo Mama


PS. W roli supportu wystąpiła wejherowska grupa White Room, która niestety postawiła głównie na covery - repertuar składał się z jednego autorskiego kawałka (o znajomej nazwie "I Am Going Home"), kilku utworów Breakoutu, oraz zagranego na koniec fragmentu "Love Like a Man" Ten Years After.




Komentarze

  1. Nawiązując do pierwszego akapitu - gdybym żył w tym czasie i to w Polsce, to chętnie poszedłbym właśnie na koncert Breakoutu :) Szkoda, że nigdzie w sieci nie ma zapisów z ich występów (oprócz pojedynczych po zakończeniu oficjalnej działalności).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, Breakout to był blues rock (czasem podpadający pod hard rock) na naprawdę wysokim, nieodbiegającym od zagranicznych standardów, poziomie. Szczególnie pierwsze 3-4 płyty. Nawet brzmienie do dziś w ogóle się nie zestarzało - co trudno powiedzieć o wielu polskich kapelach z przełomu lat 70. i 80.

      P.S. Tak wiem, że post jest o zupełnie innej kapeli :D

      Usuń
    2. @Fan Filmów - Żyjąc w latach 60. i 70. w np. Wielkiej Brytanii można by zobaczyć o wiele ciekawsze rzeczy ;) Np. uczestniczyć w koncertach The Beatles, Pink Floyd, Led Zeppelin czy Cream. Albo nawet występujących do dziś, ale to wtedy będących u szczytu swoich możliwości Black Sabbath, Deep Purple lub Rolling Stonesów. Albo pojechać na festiwal Isle of Wight '70 i zobaczyć Jimiego Hendrixa na miesiąc przed śmiercią, The Doors na niespełna rok przed śmiercią Jima Morrisona, The Who u szczytu ich kariery, oraz dopiero rozkręcającego się Rory'ego Gallaghera ;)

      Usuń
    3. Zgadzam się. A na "starsze" lata, zostałyby koncerty Maidenów, Scorpionsów czy Judasów (u szczytu kariery tych zespołów).

      Usuń
  2. Koncert artystycznie dobry, choć brakowało wyjątkowego głosu Alvina Lee. W Poznanskim kinie Apollo mimo dobrej jakosci dźwięku tez niestety bylo o wiele za glosno, przez co juz piąty miesiac mam szum i dzwonienie w uszach, a plyty nie graja mi juz tak dobrze jak kiedyś. Ciekawe czy dziesięć lat po koncercie nadal będę go słyszał w uszach...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024