[Recenzja] Sir Lord Baltimore - "Kingdom Come" (1970)



Recenzując płyty różnych mniej znanych przedstawicieli hard rocka trudno nie wymieniać takich nazw, jak Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple. Często uprawnione wydaje się także wspomnienie prekursorów w rodzaju Jimiego Hendrixa, Cream, The Jeff Beck Group czy nawet Blue Cheer. A wszystko dlatego, że tak naprawdę niewiele jest w tym stylu faktycznie unikalnych twórców, których muzyka nie zdradzałaby mniej lub bardziej ewidentnie inspiracji wyżej wymienionymi. Nie inaczej jest w przypadku amerykańskiego trio Sir Lord Baltimore. Wprawdzie niektórzy krytycy i słuchacze próbują przypisać mu status nowatora i prekursora, jednak fakty raczej tego nie potwierdzają. Debiutancki album Amerykanów, "Kingdom Come", ukazał się w grudniu 1970 roku, gdy tego typu granie nie było już niczym wielce zaskakującym.

Surowe, mocno przesterowane brzmienie i intensywność tej muzyki przywołują skojarzenia z Blue Cheer. O ile jednak tamta grupa czerpała inspiracje najprawdopodobniej bezpośrednio z bluesa, tak Sir Lord Baltimore wzoruje się raczej na Cream czy grupach Hendrixa. Jednym z inżynierów dźwięku był zresztą Eddie Kramer, pełniący tę samą rolę na takich albumach, jak chociażby "Are You Experienced", "Electric Ladyland" czy "Led Zeppelin II". To niby-amatorskie brzmienie garażowej grupy jest tu zatem celową stylizacją. Na płycie dominuje naprawdę czadowe granie, coś jakby Hendrix ze znacznie podkręconym tempem i mocno podgłośnionymi wzmacniaczami, a na dodatek z Jackiem Bruce'em na basie, pełniącym tu rolę drugiego solowego instrumentu, tyle że bez umiejętności obu. Jedynie w dwóch kawałkach muzycy wyraźnie zwalniają. I o ile tytułowy "Kingdom Come" pod względem ciężaru nie ustępuje innym kawałkom, tak "Lake Isle of Innersfree" sprawia wrażenie wrzuconego tu przez przypadek nagrania zupełnie innego wykonawcy - to łagodna piosenka w klimatach tzw. barokowego popu, z gitarą akustyczną i brzmieniami jakby klawesynu (instrument ten nie pojawia się jednak w opisie), a także chórkami mocno jeszcze w stylu lat 60. Nie mam pojęcia, co tutaj robi taki utwór, podejrzewam kompromis z wydawcą, w każdym razie zbyt mocno odstaje od całości, by uznać go za udane urozmaicenie. Ale wcale nie tutaj tkwi mój największy problem z tym albumem, a jest nim kompletny brak czegoś naprawdę wyrazistego, jakiegoś nośnego riffu czy zapamiętywanej melodii.

Być może Sir Lord Baltimore zbliżył się bardziej, niż jakikolwiek współczesny mu wykonawca, do tego, co dziś określamy minąłem heavy metalu. Jednak moim zdaniem trio nie robi tu niczego innowacyjnego - po prostu gra w stylu Hendrixa czy Cream, ale w sposób bliższy Blue Cheer, czyli bardziej surowo, bez jakiejkolwiek finezji, wręcz niechlujnie. Jeśli dodać do tego brak charakterystycznych kompozycji, robi się naprawdę nieciekawie, ale powiedziałbym, że "Kingdom Come" to jednak dość przyzwoita płyta, którą z pewnością docenią miłośnicy rockowego czadu. Nic wielkiego to jednak nie jest, zwłaszcza że działały już wówczas takie kapele, jak Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple.

Ocena: 6/10

Zaktualizowano: 12.2022



Sir Lord Baltimore - "Kingdom Come" (1970)

1, Master Heartache; 2. Hard Rain Fallin'; 3. Lady of Fire; 4. Lake Isle of Innersfree; 5. Pumped Up; 6. Kingdom Come; 7. I Got a Woman; 8. Hell Hound; 9. Helium Head (I Got a Love); 10. Ain't Got Hung on You

Skład: Louis Dambra - gitara; Gary Justin - gitara basowa; John Garner - perkusja, wokal
Producent: Mike Appel i Jim Cretecos


Komentarze

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)