[Recenzja] Love Sculpture - "Forms and Feelings" (1970)



Jeżeli pierwszy album Love Sculpture, "Blues Helping", brzmiał jakby muzycy chcieli w każdej sekundzie powielać którąś z blues(rock)owych klisz, tak jego następca, "Forms and Feelings", sprawia wrażenie, jakby trio było gotowe grać cokolwiek, byle nie bluesa. Tym razem repertuar obejmuje aż cztery zupełnie premierowe kompozycje. Co jednak ciekawe, ich autorami są Mike Finesilver i Pete Ker, producenci albumu. Jedynie w otwierającym album  "In the Land of the Few" co nieco dorzucił od siebie Dave Edmunds. Na płycie znalazł się także zaskakujący wybór cudzych kompozycji, od rock'n'rollowego standardu "You Can't Catch Me" Chucka Berry'ego, przez baroque-popową piosenkę "Seagull" Paula Kordy, po... utwory XIX i XX-wiecznych kompozytorów - Georgesa Bizeta ("Farandole"), Arama Chaczaturiana ("Taniec z szablami") oraz Gustava Holsta (uwielbiany przez rockowych muzyków "Mars").

Nie powinno więc dziwić, że rozstrzał stylistyczny jest tutaj całkiem spory. Na tej samej płycie znalazł się sztampowy rock and roll ("You Can't Catch Me"), piosenki nawiązujące do stylistyki The Beach Boys ("People People") lub The Beatles z psychodelicznego okresu ("Why", pozbawiony wszakże beatlesowskiej zwięzłości), zagrana z patosem ballada ("Seagull"), proto-hard rock ("Nobody's Talking") lub połączenie tego ostatniego z klasycyzującymi motywami ("In the Land of the Few"), a do tego jeszcze rockowe interpretacje muzyki klasycznej z ultra-szybkimi solówkami brzmiącymi jak podręcznik dla tych wszystkich okropnych gitarowych onanistów z kolejnych dekad, granymi na prostym podkładzie rytmicznym. Ciekawe natomiast, że "Sabre Dance" - po skróceniu z jedenastu i pół minuty o dobrze ponad połowę - stał się całkiem sporym przebojem singlowym, dochodząc do 5. miejsca na UK Singes Chart. To jednak takie cyrkowe granie, w którym bynajmniej nie chodzi o wirtuozerię czy kreatywność, a jedynie o popisywanie się szybkością oraz precyzją. To tylko wyuczona sztuczka, prezentowana ku uciesze gawiedzi. Lepiej już wypadają te piosenkowe kawałki - poza przeróbkami - które mają przynajmniej dość urokliwe melodie, choć sporo w nich też naiwności.

W recenzji "Blues Helping" pisałem, że mógłbym tamten album polecić największym miłośnikom blues rocka, którym pewnie nie będzie przeszkadzała jego wtórność. Natomiast jeśli chodzi o "Forms and Feelings", naprawdę nie mam pojęcia komu mógłbym polecić to wydawnictwo. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że komukolwiek naprawdę spodoba się w całości lub większej części tak rozchwiany stylistycznie materiał. "Sabre Dance" czy "Farandole" pewnie mogą zachwycić adeptów szkółek gitarowych, którzy też chcieliby grać w taki sposób, ale reszta materiału nie dostarczy im już takich atrakcji. Z kolei jeśli kogoś urzekają piosenki w stylu "Why" czy "People People", to raczej nie sprawi mu przyjemności słuchanie strasznie topornego "You Can't Catch Me", egzaltowanego "Seagull" czy wspomnianego wcześniej koniobijstwa. Długo tak jeszcze można wymieniać, ale szkoda mi już czasu na pisanie o tej płycie. Na szczęście było tu już ostatnie wydawnictwo Love Sculpture - zespołu, który nawet nie umiał sam sobie pisać utworów.

Ocena: 4/10

Zaktualizowano: 02.2022



Love Sculpture - "Forms and Feelings" (1970)

1. In the Land of the Few; 2. Seagull; 3. Nobody's Talking; 4. Why (How Now); 5. Farandole; 6. You Can't Catch Me; 7. People People; 8. Mars*; 9. Sabre Dance

*tylko na wydaniu US.

Skład: Dave Edmunds - wokal, gitara i instr. klawiszowe; John Williams - gitara basowa, instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Bob "Congo" Jones - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Producent: Dave Edmunds, 


Komentarze

  1. Ale duży spadek, 4 stopnie to rzadkość, zresztą w każdą stronę. Kiedyś tę wirtuozerię chwaliłeś :D Właśnie słuchałem tych koniobijskich kawałków, bo jeżeli faktycznie byłyby takie jak piszesz to Edmund byłby legendą wśród gitarzystów, jako "ojciec" wszystkich Yngwich i Vaiów, a tymczasem nigdy o nim nie słyszałem. A muzyka i wykonanie są bardzo nijakie. Za to gitarzystą określanym w środowisku jako "Father of neoclassical shredding" (brzmi dumnie, nie?) jest zwykle U J Roth.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to jeden z największych spadków. Nie wiem co wtedy w tym słyszałem. Ale to był okres, kiedy byłem już trochę znudzony ścisłym rockowy mainstreamem, a jednocześnie nie wkraczałem poza słuchanie podobnej muzyki.

      Zdaję się, że na przełomie lat 60./70. Edmunds był dosć ceniony i jeszcze potem odnosił komercyjne sukcesy jako solistą, ale szybko przyćmili go inni gitarzyści

      Usuń
    2. A były jeszcze inne tak duże spadki?

      Usuń
    3. Nie pamiętam. Pewnie jakieś płyty Dio czy Scorpions zaliczyły podobne sukcesy.

      Usuń
    4. Gy Ny Ry spadły odpowiednio z 7 (chociaż zdaje mi się, że AfD było przez pewien czas ocenione na 8) do 3 oraz z 6 do 1 i z tego co kojarzę to Rust in Peace 8->4, ktoś zwrócił uwagę, że Trick of Trail to spadek z 9 do 5 (ktoś to zauważył pod recenzją) a na chłopski rozum pewnie Porkupiny i jego polska imitacja też tak pospadały.

      Ergo - Paweł przestał się łapać na podróbki progresu i być wyznawcą ciężkich brzmień.

      Usuń
    5. Z kolei największy wzrost to na pewno "Close to the Edge" z 6 na 10. Tutaj jednak ocena stopniowo wzrastała w międzyczasie - nie aktualizowałem jej na bieżąco pod recenzją.

      Usuń
    6. Największy wzrost to na pewno z 2 na 9 dla "Come Taste the Band" (albo inaczej: ewolucja 2-4-9-8) - nadal będę się upierał, że na początku było to 2 :) Jeśli chodzi zaś o największy wzrost, tyle że bez poprawek recenzji, czyli na początku tylko na RYM, to chyba byłaby to zmiana (stopniowa) z 1 na 6 dla "OK Computer" i "Never Mind the Bollocks".

      Usuń
    7. Jasne, upieraj się, bo to już potwierdzone.

      Było 2, treści recenzji za cholerę sobie nie przypomnę, ale w pewnym miejscu Paweł oceniał kiedyś albumy DP i tam Perfect Strangers ma 9 z wahaniem czy aby nie 10, a CTTB rzeczywiście ma 2, i to jedna z kilku recenzji, które autentycznie chętnie bym przeczytał, bo jestem ciekaw argumentacji. Znaczy podejrzewam jaka mogła być, ale tak czy siak z chęcią bym spojrzał.

      Tak w ogóle to po raz pierwszy zawitałem tu w jakimś wrześniu 2013, gdy akurat pojawiały się nowe recenzje STyPy, a ja będąc wciąż na etapie jarki grunge (w wieku 20 lat to jeszcze nie jest tragedia) od razu sobie ten blog zapamiętałem.

      Do niektórych starych recenzji można się dokopać przez web-archive, ale szczęśliwie (dla Bossa) nie ma tam żadnych, które wolałby zapomnieć. Co do dużego wzrostu to jeszcze mi się kojarzy "Houses of The Holy" z 4 do 8, ale wahnięcia większe niż 4 punkty to rzeczywiście rzadkość.

      Usuń
    8. jestem ciekaw argumentacji

      Sam bym to chętnie zobaczył, bo nie mam pojęcia co tam nawypisywałem. Pewnie krytykowałem Coverdale'a i Hughesa za to, że nie są Gillanem, Bolina za niebycie Blackmorem, a Lorda i Paice'a bo pozwolili reszcie grać jakieś funki, zamiast tkwić uparcie w hard rocku początku dekady.

      Usuń
    9. Masz do czego się dokopać na 10 urodziny strony ;) jakiś fajny feature by się przydał.

      Podejrzewam, że co najwyżej Hughesowi mogłeś wytknąć piszczenie, bo on ma dość rowerowy głos, ale zapewne skupiłeś się na odejściu od hard rocka i trademarkowych orientalnych riffów w stylu Blackmore'a (które mógł uskuteczniać w Rainbow, które z kolei mocno u Ciebie straciło).

      Coverdale (Hughes też) był przecież już na "Burn" a on zawsze miał u Ciebie dobre notowania. Jak miałem te naście lat to już Stormbringer był dla mnie za mało purplowy i nawet na kawałek tytułowy się krzywiłem.

      Usuń
    10. "Burn" i "Stormbringer" początkowo raczej też miały niskie oceny, nie więcej niż 6. Ten okres w twórczości DP doceniłem jakoś na początku 2014, może pod koniec 2013 - w każdym razie niedługo przed tym, jak się zabrałem za recenzowanie Whitesnake. Ale te dwa albumy miały więcej wspólnego z Mark II, więc nie oberwało im się tak, jak "Come Taste the Band", gdzie chyba głównie Bolina się czepiłem.

      Usuń
  2. Szefie, kiedy jakaś nowa poprawa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może w tym tygodniu się uda. Ostatnio nie mam za bardzo chęci na pisanie czegokolwiek.

      Usuń
    2. Masz absolutną rację co do tej płyty- słuchałem jej w zeszłym tygodniu i sam jestem zadziwiony jak mogłem ją kiedyś ocenić na 4/5 na RYM. Dwa to jest max - te przeróbki klasyki okropnie toporne, a piosenki banalne - razem to jest wyjątkowo ciężkostrawny "gulasz". Cd już powędrował do kolegi. A z kolei Toad (który też recenzowałeś, a ja mam ostatnio fazę na mocne gitarowe granie z przełomu lat 60/70 i przesłuchuję płyty po latach) słuchało mi się świetnie (obydwu płyt Tomorrow Blue nawet lepiej niż debiutu) - to jest czad - wymiatają aż miło!

      Usuń
    3. Na debiucie Toad lubię tę współpracę gitary i basu, brak mi tego na "Tomorrow Blue". Kapela na pewno lepsza od Love Sculpture.

      Usuń
    4. Na Tomorrow Blues- jak najbardziej ta współpraca jest, tyle że bas nie jest tak uwypuklony w miksie. Riffy są ciekawsze, solówki naprawdę porywające . Plus fajna balladka z fantastycznym klasycznym skrzypkiem (Helmut Lipsky - uczeń słynnego Itzhaka Perlmana). Od Love Sculpture to oczywistość - dla mnie są znacznie lepsi np. od Budgie - Top 20 klasycznego hard.

      Usuń
    5. Moim zdaniem Budgie to w ogóle jest przereklamowany w naszym kraju. Miewali niezłe momenty, ale nie była to wielka kapela, na pewno nie poziom Led Zeppelin czy Black Sabbath, od których na początku mocno zrzynali.

      Na debiucie Toad bardzo mi odpowiada to pełne równouprawnienie między instrumentalistami w wykonaniu i w miksie - to drugie też znacząco wpływa na efekt. Ogólnie takie podejście bardzo dobrze się sprawdza w takim graniu.

      Usuń
    6. Pełne równouprawnienie nie do końca było wskazane, bo Vergeat - gitarzysta Toad - to jest jeden z najfajniej grających wioślarzy tamtych lat (mówię oczywiście tylko o nurcie hard/bleus rock/heavy). Dużo młodzieńczej brawury - oczywiście słychać że inspirował się Hendrixem Beckiem, ale gra bardzo naturalnie ,z wielką swobodą (to nie są mozolnie "wypalcowane" sola jak Dave'a Edmundsa).
      Co do Budgie się zgadzam - nigdy nie rozumiałem fascynacji tym zespołem w Polsce (albo inaczej - jakoś rozumiałem u starszego pokolenia, bo radio jednak robiło swoje).
      Z płyt, które recenzowałeś, wróciłem jeszcze w ostatnim tygodniu do May Blitz (i nieźle się słucha, CD raczej ze mną zostanie), Kin Ping Meh (ze starego Cdroma, okrutna amatorka, odpuściłem po 3 numerze, nie żałuję że pozbyłem się CD), debiut Captain Beyond (fantastyczny poziom, słuchałem kilka razy pod rząd - lepsze wrażenie niż przed laty! mają podejście do wszystkich hardrockowych kapel łącznie z "wielką trójką"), pierwsze trzy Atomic Rooster (generalnie zgadzam się z Twoimi ocenami, jakbym miał ich na cennych winylach, a nie CD to zostawiłbym sobie tylko "Śmierć") i dwa pierwsze Novembery (bardzo stylowe granie, choć pewnie wyżej oceniam ze względu na śpiew w narodowym języku - masz wykonawcę, ale nie ma recenzji - usunąłeś?).

      Usuń
    7. Nie jestem wielbicielem takiego premiowania jednego muzyka zespołu. Skoro reszta składu jest tylko tłem, to po co nazywać taki skład zespołem? Nawet Hendrix w niektórych grupach - Band of Gypsys przede wszystkim - grywał w bardziej zespołowy sposób.

      Popularność Budgie w Polsce ewidentnie wynika z tego, że koncertowali tu w latach 80. i mocno ich wtedy promowali radiowcy. Ludzie, którzy się wtedy na to złapali, musieli polecać ten zespół kolejnym pokoleniom. Swoje zrobił też "Tylko/Teraz Rock", który jeszcze parę, może kilkanaście lat temu był dość opiniotwórczym pismem także dla młodszych słuchaczy. No i fakt, że kawałki Budgie grała Metallica czy Iron Maiden. Tak więc przyczyny tego kultu są jasne, tylko mało ma to wszystko wspólnego z muzyką.

      Recenzja November jest, tylko zmienił się link. Zaraz to poprawię. Jak coś nie działa, to zawsze warto spróbować sprawdzić w wyszukiwarce na górze strony.

      Z hard rocka, poza wiadomą trójką (ale raczej ich wybranymi płytami) i rzeczami bliskimi bluesa, najbardziej sobie cenię:
      Atomic Rooster - Death Walks Behind You (1970)
      High Tide - Sea Shanties (1969)
      Lucifer's Friend - Lucifer's Friend (1970)
      Night Sun - Mournin' (1972)
      T2 - It'll All Work Out in Boomland (1970)
      UFO - UFO II: Flying - Space Rock (1971)
      Wishbone Ash - Wishbone Ash (1970)

      Usuń
    8. Bas i perkusja to jednak instrumenty rytmiczne i ich emancypacja nie zawsze wychodziła na dobre (zwłaszcza długaśne solówki perkusyjne uważam za jedną z gorszych cech muzyki z tak lubianego przeze mnie okresu). High Tide to jeden z najbardziej oryginalnych zespołów brytyjskiego undergroundu) pierwsza płyta jest wybitna I to również w zestawieniu z tuzami. Night Sun instrumentalnie świetni zawodnicy, niestety wokal jest fatalny, mało jest płyt, w których wokalista aż tak by fałszował.

      Usuń
    9. Też na ogół nie przepadam za solówkami rockowych bębniarzy. Ale akurat muzycy Toad, szczególnie basista, byli za dobrzy, żeby sprowadzać ich do roli akompaniatorów. Wokal w Night Sun pasuje mi do surowej muzyki. Ozzy też był kiepskim wokalistą, a w Black Sabbath pasował idealnie, za to lepszy od niego Dio kompletnie sobie nie radził w starym repertuarze, jego teatralne interpretacje są po prostu okropne.

      Usuń
  3. "Swoje zrobił też "Tylko/Teraz Rock", który jeszcze parę, może kilkanaście lat temu był dość opiniotwórczym pismem także dla młodszych słuchaczy".
    Byłem zapalonym czytelnikiem "Tylko Rocka" w zasadzie od pierwszego numeru aż do końca lat 90. Właściwie każdy numer zaczytywałem na śmierć - po wielokroć - czytaliśmy je też razem z kolegami w liceum, szczegółowo omawiając poszczególne teksty i wkładki, Wówczas nie było żadnego innego pisma, które fachowo pisałoby o rocku, więc jego wpływ na czytelników był ogromny (i zupełnie naturalny). "Tylko Rock" miał wówczas 70 tys nakładu. I tu może Cię zaskoczę - Budgie nie należało do jakichś specjalnych faworytów pisma. Wkładka pojawiła się stosunkowo późno, oczywiście były jakieś artykuły i recenzje, ale naprawdę rzadko i bez jakichś zachwytów. Zdecydowanymi faworytami pisma były od początku dwie grupy Deep Purple i King Crimson.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja czytałem "Teraz Rocka" w okresie od 2006 roku do 2011 czy 2012, plus jakieś pojedyncze późniejsze numery do 2016. I chociaż Budgie nie był jakoś bardzo często wspominany, a dedykowanych mu materiałów było ledwie kilka, to zawsze pisano o nim bardzo entuzjastycznie, praktycznie stawiając w jednym rzędzie z tymi największymi, bez żadnej refleksji, że w sumie był epigonem tych popularniejszych kapel. Na pewno bardziej ich lansowano niż inne grupy z podobnej półki, czyli np. Uriah Heep, Thin Lizzy czy UFO.

      King Crimson wcale nie pojawiał się tam już często w tych czasach. Ulubionymi zespołami redakcji były przede wszystkim Metallica, Pink Floyd, Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple, Nirvana, Guns N' Roses - rzadkością były numery, żeby nie pojawił się większy materiał o którymś z nich albo powiązanych muzykach.

      Usuń
    2. Ozzy śpiewał delikatnie "out of tune" - zwłaszcza na pierwszej płycie, ale generalnie jednak na płytach śpiewał czysto. Poza tym miał super barwę i nie tak znowu małą skalę. Natomiast wokal w Night Sun to jakiś kompletny dramat, coś co nie powinno mieć miejsca nawet na płytach punkowych. Dio w pisanym dla niego repertuarze śpiewał zazwyczaj fenomenalnie - Rainbow Rising to jest zdecydowanie najlepiej zaśpiewana płyta w historii hardrocka pod każdym względem - techniki, ekspresji, skali - właściwie popis jednego aktora, bo muzycznie tu i ówdzie mogłoby być lepiej. Natomiast problem z zaśpiewaniem utworów pisanych dla poprzedniego wokalisty grupy rockowej jest w zasadzie powszechny - to nie był tylko problem Dio.

      Usuń
    3. W latach dwutysięcznych to było trochę inne pismo, przestałem je w zasadzie kupować. Kupowałem okazjonalnie parę razy do pociągu i rzadko kiedy czytałem od deski do deski. Zresztą - w czasach, o których piszesz- był już internet i on stał się głównym źródłem wiedzy o muzyce. Zmieniła się też perspektywa czasowa - pamiętaj, że na początku lat 90 lata 70 były jeszcze naprawdę świeżą dekadą - to była zaledwie różnica 20 lat. Z ciekawostek - pierwszy tekst o Gentle Giant - obszerną recenzję płyty Three Friends - przeczytałem właśnie w Tylko Rocku - w 93 r. Od razu zacząłem szukać płyt i bardzo szybko udało mi się przegrać Acuiring the Taste z CD na kasetę (muzyka zrobiła na mnie ogromne wrażenie). Niestety, innych tytułów nie udało się dostać w żadnej postaci - chyba dopiero w 97 r. kupiłem Octopus na CD.

      Usuń
    4. Moim zdaniem z repertuarem Ozzy'ego nienajgorzej radził sobie Gillan, a Martin podołał w numerach Dio, więc różnie z tym bywało, nawet na przykładzie jednego zespołu. Oczywiście, zgadzam się, że wokal jest najsłabszym elementem Night Sun i płyta tylko by zyskała z innym wokalistą, ale ze względu na charakter materiału aż tak bardzo mnie to nie zniechęca.

      Na temat Gentle Giant w TR za ”moich” czasów była jedna wzmianka - tylko dlatego, że publikowali w częściach jakąś niby encyklopedię wykonawców. Okropny tekst. Nic o kontrapunktach i ogólnie umiejętnościach muzyków, nic o humorze, za to pojawił się zarzut o patos i dziwne porównanie do ELP, jeśli dobrze pamiętam. Na początek polecali "Three Friends" oraz ”Octopus” - w sumie nienajgorzej. Co dobrego mogę powiedzieć o tym piśmie, to tyle, że Paweł Brzykcy czasem polecał coś spoza rockowego mainstreamu, raz nawet "Trout Mask Replica”. Ogólnie jednak uważam, że ta gazeta bardziej hamowała mój rozwój muzyczny, niż w nim pomagała.

      Usuń
    5. Three Friends recenzował Kszczotek. To była dość merytoryczny tekst - na pewno pisał o wpływie muzyki renesansowej, bajkowej aurze i o tym, że Three Friends to najbardziej przystępny album zespołu. Z innych mniej mainstreamowych rzeczy - na początku 96 była (dobra!) 12- stronicowa wkładka o Van Der Graafie. Były drobne teksty o Curved Air, Its A Beautiful Day i Atomic Rooster. Nie przypominam sobie natomiast nawet najmniejszej wzmianki o Magmie czy w ogóle bardziej awangardowym rocku z lat 70. Osobliwie traktowany był Zappa - pojawiał się stosunkowo często, ale zawsze były to króciutkie teksty czy notki - nigdy dłuższe artykuły. Kwestią jest też porównanie Tylko Rocka do innych pism. Przez pewien czas - końcówka lat 90 - kiedy byłem coraz bardziej rozczarowany Tylko Rockiem - kupowałem regularnie brytyjski MOJO w Empiku. W piśmie było o wiele więcej recenzji, ale sam poziom i muzyczne spektrum wcale nie był wyższe/większe niż w TR.

      Usuń
    6. W tym późniejszym okresie jeśli już pojawiało się coś ambitniejszego, to poziom merytoryczny często pozostawial sporo do życzenia. Np.w recenzji "Nosferatu" Popol Vuh autor przypisywał każdy utwór do konkretnej sceny obrazu Herzoga. Problem w tym, że w filmie większość nagrań z tej płyty się nie pojawiła. Widziałem też - ale to już lata po tym, gdy przestałem kupować - wywiad z kimś z zespołu obecnie grającego jako Soft Machine, całość na jedną stronę, a pytania takie, że można by je zadać komukolwiek. Wyglądało to tak, jakby przeprowadzający wywiad w ogóle nie znał Soft Machine.

      Ale najbardziej żenująca była lista najlepszych wokalistek, gdzie kandydatki wybierano na podstawie wyglądu.

      Usuń
    7. No to sporo się zmieniło, bo za "moich" czasów poziom merytoryczny tekstów był bardzo przyzwoity. Pamiętasz kto przeprowadzał ten wywiad z Soft Machine? Bo chyba nie Weiss - jego wywiady są świetne, znaczenie lepsze od artykułów. W latach 90 kompetentnie pisali Królikowski i Celiński, o progu zazwyczaj Kszczotek i czasem Beksiński - obydwaj nieco zbyt emfatyczni, ale bezdyskusyjnie pasjonaci. Nawet o nielubianym przeze mnie metalu czytałem z przyjemnością, bo pisał o nim obdarzony dużym poczuciem humoru Igor Stefanowicz. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę, że miałem wtedy 16-20 lat i nie wiem, jak odebrałbym te teksty teraz (numery leżą gdzieś w garażu - nie wracałem do nich).

      Usuń
    8. Niestety nie pamiętam, kto przeprowadzał wywiad, ale raczej nie Weiss, bo na takie coś w jego wykonaniu zwróciłbym chyba uwagę.

      Jeszcze jeden problem to obowiązkowo wysokie oceny dla premierowych albumów popularnych wykonawców dla dużych wytwórni. Ale to już chyba w czasach "Tylko Rocka" Leśniewski ujawnił cały mechanizm - pozytywne recenzje, a w zamian darmowe płyty, organizacja wywiadów i wejścia na koncerty.

      Usuń
    9. To wszystko prawda, tyle że Leśniewski jest ostatnią osobą, która powinna wytykać komuś podwójną moralność , bo on żył (i żyje) z pirackiego biznesu i zwyczajnego oszukiwania klientów. Niestety jest to powszechna praktyka we wszystkich redakcjach - recenzowania czy pisania tekstów "po koleżeńsku". Sam miałem sporo takich sytuacji i nie mogę powiedzieć, że we wszystkich przypadkach odmawiałem. Również książka, którą napisałem o Budce jest przykładem przeróżnych (czasem zgniłych) kompromisów. Choć zawsze starałem się zachowywać elementarną uczciwość i nigdy nie pisałem o wykonawcach, których twórczości w ogóle nie lubię (np. odmówiłem napisania tekstu o Bajmie na jakąś rocznicę i wzięcia udział w audycji poświęconej Kozidrakowej).

      Usuń
    10. Oczywiście, Leśniewski nie jest żadnym moralnym autorytetem. Sam kupiłem u niego "Master of Reality" Black Sabbath, co do którego legalności mam wątpliwości, ale winyl brzmi świetnie. Jednak w tej sprawie akurat mu wierzę, bo zawyżanie ocen jest ewidentne. Pamiętam jak raz nowy album Iron Maiden dostał wysoką ocenę i mega entuzjastyczną recenzję, praktycznie bez żadnych zastrzeżeń. Minęło dosłownie kilka miesięcy, zrobili jakieś zbiorcze omówienie płyt zespołu i ten sam autor ocenił album już zdecydowanie niżej, nagle znajdując wiele wad, które raczej od początku były ewidentne. Tak samo bezkrytycznie podchodzili do innych premier, wywołując u mnie dysonans poznawczy.

      Dlatego cenię sobie współpracę z ”Lizardem”, bo nie tylko mam pełną swobodę w wyborze tematu do artykułu (raz tylko nie przeszła propozycja tekstu o Milesie Davisie, bo niby pojawiłby się za szybko po innych artykułach na jego temat) i proponowania płyt do recenzji, a jeśli już mam przydzielone z góry albumy, to nie odczułem presji, by pisać o nich pozytywnie, ani nigdy nie miałem polecenia poprawy na bardziej entuzjastyczne. A właśnie z obawy przed takim narzucaniem, co i jak mam pisać, nie jestem chętny do nawiązywania współpracy z innymi mediami.

      Usuń
    11. Tak, "Lizard" zostawia wielką swobodę autorom, ale trzeba pamiętać, że jest to jednak pismo niszowe, a ponieważ nie płacą honorariów za teksty (chyba że teraz już płacą? Ja nigdy nic nie dostałem, ale też nie upominałem się, bo zdaję sobie sprawę, że pismo o takim nakładzie pozbawione dotacji budżetowej nie może płacić autorom) , no to taka swoboda jest wpisana w charakter magazynu. Jak pojawiają się pieniądze (czasem całkiem spore), no to pojawia się też presja (a czasami po prostu określone oczekiwanie) ze strony wydawcy i redakcji.
      W przypadku Maiden , Purple itd. na początku może działać też magia marki. Oczywiście nie wyklucza to czysto usługo-marketingowego podejścia, ale płyta bardzo znanego zespołu, na którą się czeka, może rzeczywiście po pierwszych przesłuchaniach robić o wiele lepsze wrażenie niż później. Magia marki zresztą działa też w inny sposób - obliguje do wielokrotnego wsłuchiwania się w album, który na początku się nie podoba, aby w końcu się do niego przekonać. U Ciebie tak było bodaj z Lizard, Close to the Edge i Bitches Brew?

      Usuń
    12. Nie do końca, ponieważ niszowemu pismu, które ledwo na siebie zarabia, tym bardziej powinno zależeć na dobrych relacjach z wytwórniami. Natomiast taki "Teraz Rock" ma lepszą pozycję do negocjacji - to wytwórniom może bardziej zależeć na współpracy.

      Oczywiście, że przy kolejnych odsłuchach opinia może się zmienić na korzyść danego albumu lub wręcz przeciwnie. I tak bym właśnie pomyślał, gdyby to była pojedyncza sytuacja, a nie schemat.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)