[Recenzja] Lynyrd Skynyrd - "(pronounced 'lĕh-'nérd 'skin-'nérd)" (1973)



Lynyrd Skynyrd to prawdopodobnie najsłynniejszy rockowy zespół z południa USA, a zarazem najlepiej chyba oddający specyficzny klimat tamtego rejonu. Pomimo częstych porównań z The Allman Brothers Band, w twórczości tego zespołu aż tak bardzo nie słychać podobieństw do brytyjskich grup. Już od pierwszego albumu był to stuprocentowy southern rock. Inna sprawa, że płytowy debiut nastąpił dość późno, bo całe siedem lat po rozpoczęciu działalności w 1966 roku. Przez cały ten czas zaskakująco stabilny był skład. Od samego początku w zespole występował wokalista Ronnie Van Zant, gitarzyści Gary Rossington i Allen Collins oraz perkusista Bob Burns. Nieustannie zmieniali się natomiast basiści. Niedługo przed debiutancką sesją rolę tę objął Ed King, zajmując miejsce Leona Wilkesona. W tym samym czasie skład poszerzył się o klawiszowca Billy'ego Powella. Natomiast już po zakończeniu prac nad albumem do grupy postanowił wrócić Wilkeson. Nie zagrał tutaj ani dźwięku, ale załapał się na okładkową fotografię. King od tamtej pory pełnił rolę trzeciego gitarzysty.

Album o dość pomysłowym tytule - wyjaśniającym, jak wymawiać specyficzną nazwę zespołu - pamiętany jest przede wszystkim za sprawą finałowego "Free Bird". Któż nie zna tego utworu? Pierwsza, balladowa część zwraca uwagę całkiem zgrabną melodią, natomiast druga znacznie szybsza, to przede wszystkim świetny popis gitarzystów. Zespołowi w tamtym czasie najlepiej wychodziły właśnie ballady, czego dowodzą także dwa pozostałe nagrania tego typu: rzewny "Tuesday's Gone" oraz niepozbawiony zaostrzeń "Simple Man", oba niezłe melodycznie. Na płycie nie brakuje wszakże bardziej energetycznych kawałków, jak niemalże hardrockowe "I Ain't the One", wyróżniający się najbardziej tutaj charakterystycznym riffem, a także "Gimme Three Steps" oraz "Poison Whiskey". Są też wolniejsze "Things Goin' On" i "Mississippi Kid", w których jeszcze bardziej podkreślono ten charakterystyczny klimat południa Stanów Zjednoczonych. Nie da się niestety ukryć, że to wszystko bardzo proste granie, popadające w najbardziej oczywiste rockowe schematy, do tego nierzadko - jeśli nie nieustannie - ocierające się o banał. Wykonanie jest całkiem przyzwoite, a szczególnie podobać mogą się popisy gitarzystów, jednak daleko tu do wirtuozerii choćby chociaż na poziomie wczesnego The Allman Brothers Band.

Jeśli ktoś szuka bezpretensjonalnej, raczej energetycznej, ale nie za ciężkiej muzyki na leniwe letnie popołudnie, to debiut Lynyrd Skynyrd wydaje się znakomitym kandydatem. W takich okolicznościach sam mógłbym tej płyty posłuchać - pod warunkiem, że byłaby jedynie tłem do innych czynności. Słuchanie jej bez żadnych innych bodźców byłoby dla mnie okropnie nużącym zajęciem. Doceniam walory użytkowe, choć poza tym nie znajduję tu właściwie żadnych plusów, a ten wszechobecny southern-rockowy klimat zdecydowanie mija się z moim gustem.

Ocena: 6/10



Lynyrd Skynyrd - "(pronounced 'lĕh-'nérd 'skin-'nérd)" (1973)

1. I Ain't the One; 2. Tuesday's Gone; 3. Gimme Three Steps; 4. Simple Man; 5. Things Goin' On; 6. Mississippi Kid; 7. Poison Whiskey; 8. Free Bird

Skład: Ronnie Van Zant - wokal; Gary Rossington - gitara; Allen Collins - gitara; Ed King - gitara basowa (1,3-5,7,8), gitara (6); Bob Burns - perkusja (1,3-8); Billy Powell - instr. klawiszowe
Gościnnie: Al Kooper - gitara basowa (2,6), instr. klawiszowe (2,4,7,8), mandolina (6); Robert Nix - perkusja (2); Bobbye Hall - instr. perkusyjne (3,5); Steve Katz - harmonijka (6)
Producent: Al Kooper


Komentarze

  1. Aż się zdziwiłem, że wcześniej nie było tu recenzji tego longplaya - to klasyk, podobnie jak kolejna płyta LS. Oczywiście nie będę oryginalny jak powiem, że najbardziej odpowiada mi 'Free Bird'

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście mało oryginalne, ponieważ tak samo i mi "Free Bird" najbardziej przypadło do gustu, a zwłaszcza moment rozpoczęcia solówki. Aż ciarki przechodzą po plecach.

      Usuń
  2. Z "Free Bird" mam trochę tak, jak Ty z "Highway Star". Uwielbiałem ten kawałek już w wersji studyjnej, ale kiedy posłuchałem tej wersji - https://youtu.be/fuZyMx2NXZM nie mogłem skończyć ;) Spokojna część jest dobra, ale solówka to totalna ekstaza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spodziewałem się, że takie granie z biegiem czasu będzie ci się mniej podobało, więc 6/10 dla ich dwóch pierwszych albumów to i tak całkiem wysoko. Obawiałem się raczej, że nie wystarczy nawet na ocenę pozytywną, solówkę we “Free Bird” określisz jako onanistyczną (dla mnie jest w niej coś takiego, ale mi osobiście to nie przeszkadza), a także skrytykujesz przebojowość “Sweet Home Alabama” (na RYMie jako singiel ten kawałek ma średnią 2.86, czyli dość niską, nawet jak na nieambitną piosenkę, ale odnoszę wrażenie, że stoi za tym głównie jego ogranie i nieco kontrowersyjny tekst).

      Cóż, wiem, że twórczość tego zespołu to granie bardzo nieoryginalne i pozbawione wartości artystycznej, ale w odróżnieniu od Ciebie lubię taki klimat, więc lubię też czasem posłuchać któregoś z ich kawałków (zwłaszcza o tej porze roku, która jest teraz świetnie pasuje ;)). Tak samo mam zresztą z twórczością Creedence Clearwater Revival (muszę też posłuchać CSN, które ostatnio zrecenzowałeś). Chyba nie ma w tym nic złego, żeby co jakiś czas posłuchać dla samej przyjemności “Sweet Home Alabama”, “Fortunate Son” albo np. “Born to Be Wild”. Chociaż całych albumów z taką muzyką rzeczywiście nie słuchałoby mi się już tak przyjemnie.

      Usuń
    2. Southern rock to dość przaśna stylistyka, z której cenię w sumie tylko Allmanów, ale akurat za te albumy najmniej southernowe. Natomiast na południu Stanów (wliczając w to Kalifornię) powstało sporo fajnej muzyki, która ma ten wyluzowany, słoneczny klimat, ale przaśna nie jest, czyli np. The Band (oni są akurat z Kanady, ale nagrywali w Los Angeles i brzmią jakby właśnie stąd byli), CSN oraz CSNY, Neil Young (też z Kanady) czy David Crosby solo, Townes Van Zandt, Quicksilver Messenger Service, Grateful Dead, Jefferson Airplane, The Doors, The Byrds, 13th Floor Elevators, no sporo tego.

      Usuń
    3. Trudno zaprzeczyć tej przaśności, to taka muzyka dla rednecków ;) Chociaż akurat ten zespół podobno próbował walczyć z takimi stereotypami.

      Grateful Dead i Allmanów studyjnych płyt nie cenię bardzo wysoko (choć mają trochę fajnych kawałków), za to na koncertach grali wspaniale. Przy takich “Dark Star” albo “Mountain Jam” można nieźle odpłynąć, zawsze jestem zdumiony, jak szybko słuchając ich mija czas.

      Trochę wstyd się przyznać, ale Neila Younga poznałem właśnie stąd, że “Sweet Home Alabama” było odpowiedzią na jeden z jego utworów “Alabama”, który od razu bardzo polubiłem. Zwyczajna piosenka, ale posiada potężny ładunek emocjonalny, ta gitarowa aranżacja i chórkowe wokale to miód na uszy ;) Do dziś ten kawałek i album “Harvest”, z którego pochodzi są moimi ulubionymi Younga. Sąsiednie albumy z jego dyskografii są na ogół wyżej cenione, ale wydaje mi się, że ten jest po prostu najbardziej przystępny.

      U Doorsów akurat nie słyszałem takiego klimatu, bardziej psychodeliczny, prędzej Stonesów bym tu wymienił. Oczywiście cenię obydwa zespoły.

      Od Jefferson Airplane znam “Surrealistic Pillow” i średnio mnie to zachęciło do reszty ich dyskografii. Niby przyjemne piosenki, ale poza czadowym “Somebody to Love” nic jakoś nie zostało mi w pamięci.

      Z tradycyjnego country znam bodajże najsłynniejszy album - “At Folsom Prison” Johnny’ego Casha i to sympatyczna muzyka, ale jej powtarzalność i przaśność dają się mocno we znaki. Aczkolwiek z Twoich recenzji wynika, że twórczość Townesa van Zandta jest godna polecenia i trochę niesłusznie określana jako country, więc muszę też ją sprawdzić.

      Pisząc to słuchałem The Band oraz CSN i faktycznie, bardzo przyjemna muzyka.

      Usuń
    4. Na liście wymieszałem wykonawców grających southern rock, roots rock i amerykańską psychodelię, bo we wszystkich tych stylach słyszę podobny, słoneczny klimat. The Doors akurat stopniowo od psychodelii odchodził i dwie ostatnie płyty (z Morrisonem) są bardzo bliskie takiego korzennego grania z południa Stanów. Z Jefferson Airplane sprawdź kolejny ich album, "After Bathing at Baxter's", na którym grają bardziej kwaśno. A co do wspomnianych przez Ciebie Stonesów, to jednak jest to zespół brytyjski i tę brytyjskość u niego mocno słychać, choć po zamianie Jonesa na Taylora faktycznie bardzo się do amerykańskiego grania zbliżyli, a takie "Beggars Banquet" czy "Let It Bleed" do złudzenia przypominają granie z południa USA.

      Usuń
  3. Gdyby ten album ukazał się ze trzy-cztery lata wcześniej (skoro zespół grał od 1966r.), to jego odbiór bylby lepszy. A tak mam cały czas wrażenie, ze już gdzieś poszczególne fragmenty slyszalem. Solidne granie na 6, aczkolwiek za sprawa Simple Man i Free Bird daje 7.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)