[Recenzja] Jethro Tull - "Crest of a Knave" (1987)



Podczas 31. ceremonii Grammy Award, w ramach której rozdawano nagrody za 1988 rok, po raz pierwszy wprowadzono kategorię "Best Hard Rock/Metal Performance Vocal or Instrumental". Zdecydowanym faworytem była Metallica ze swoim czwartym albumem "...And Justice for All". Tymczasem statuetka powędrowała do grupy Jethro Tull za album "Crest of the Knave" - nie dość, że wydany już w 1987 roku, to mający niewiele wspólnego z hard rockiem, a jeszcze mniej z metalem. Decyzja o uhonorowaniu tego właśnie albumu spotkała się z ogromną krytyką. W wyniku tego już rok później nowa kategoria została podzielona na dwie osobne, "Best Hard Rock Performance" i "Best Metal Performance". Tego rozwiązania trzymano się aż do 2012 roku, gdy w związku ze słabnącym znaczeniem oraz popularnością cięższych odmian rocka powrócono do pierwotnego pomysłu.

Jethro Tull, poza samą statuetką, zyskał potrzebny w tamtym czasie rozgłos. Niewłaściwe decyzje artystyczne Iana Andersona i nieumiejętność odnalezienia się w nowych realiach muzycznych skutkowały słabnącą popularnością zespołu. Poprzedni w dyskografii album "Under Wraps" był najgorzej sprzedającym się w dotychczasowej karierze, a filtr z synthpopem odstraszył wielu dotychczasowych wielbicieli. Anderson na szczęście zdał sobie sprawę, że w takiej stylistyce nie może równać się z młodszymi twórcami, którzy potrafią zrobić lepszy użytek z brzmień elektronicznych. Na "Crest of a Knave" nie próbuje już zjednać sobie zapatrzonej w nowe trendy młodzieży, lecz trafić do starszych słuchaczy. Zamiast jednak zaproponować coś własnego, nawet jeśli miałby to być powrót do dawnego stylu, zdecydował się na kolejne bardzo kontrowersyjne posunięcie - imitowanie jednego z najpopularniejszych w tamtym czasie zespołów rockowych, Dire Straits. Nie ograniczono się jednak do podobieństw stylistycznych i brzmieniowych. Zarówno sposób śpiewania Andersona, jak i gra Martina Barre'a na gitarze, ewidentnie naśladują Marka Knopflera. Co prawda słychać tu jeszcze pewne pozostałości po elektronicznych eksperymentach z poprzednich lat, trochę hard rocka, a nawet sporo nawiązań do klasycznych dokonań Jethro Tull, ale raczej na zasadzie ubarwienia typowo knopflerowskiego grania. Anderson i spółka zdecydowanie przekroczyli granicę dzielącą inspirację od naśladowania.

W znacznej części brzmi to tak, jakby muzycy Dire Straits postanowili nagrać album z udziałem flecisty. Pewien wyjątek stanowią "Steel Monkey", "Raising Steam" i "Dogs in the Midwinter". Wszystkie są okropną mieszanką tandetnej, typowej dla ejtisowego mainstreamu elektroniki, prymitywnego beatu perkusyjnego automatu, beznamiętnego śpiewu oraz sztampowo hardrockowych partii gitary (w dwóch pierwszych) lub folkowego fletu (w ostatnim). W pozostałych kawałkach brzmienie jest już bardziej organiczne. Większość z nich została nagrana z prawdziwymi bębniarzami: Gerrym Conwayem, znanym już z albumu "The Broadsword and the Beast", lub Doane'em Perrym, który wkrótce potem stał się pełnoprawnym członkiem zespołu. I w tych nagraniach podobieństwo do Dire Straits jest już uderzające. W przypadku takiego "Said She Was a Dancer" można mieć wątpliwości, czy dla żartu nie trafił tu utwór naprawdę nagrany przez grupę Knopflera. Ale w "Farm on the Freeway", "Jump Start" czy "Budapest" jedynie typowo tullowe partie fletu powstrzymują przed podobną konkluzją. Akurat te utwory - na tle kompletnie niecharakterystycznej reszty - wypadają odrobinę lepiej pod względem melodycznym, jednak wszystkie wydają się nieco przeciągnięte, na siłę wydłużone. Taki "Farm on the Freeway" byłby całkiem zgrabnym kawałkiem, gdyby kończył się dwie minuty wcześniej, bo po tym czasie właściwie zaczyna się drugi raz, nic nowego nie wnosząc. 

"Crest of a Knave" nie jest aż tak koszmarnym albumem, jak dwa poprzednie, ale wciąż bardzo wiele można mu zarzucić: nachalne kopiowanie innego wykonawcy, niepotrzebne i nieumiejętne korzystanie z technologicznych nowinek, równie zbyteczne wplatanie hardrockowej sztampy, na ogół zupełnie niecharakterystyczne kompozycje, nietrafione aranżacje czy jakby pozbawione zaangażowania wykonanie. Wśród plusów mogę natomiast wymienić nieco znośniejsze brzmienie większości utworów - choć szkoda, że to brzmienie Dire Straits, a nie Jethro Tull - parę nienajgorszych melodii oraz większą ilość fletu i to by było na tyle. Zdecydowanie nie jest to płyta, do której chciałbym wracać. Po tym albumie zespół nagrał jeszcze cztery z premierowym materiałem, wszystkie już o jednoznacznie rockowym charakterze i stopniowo coraz mniej kojarzące się ze stylistyką Dire Straits, ale już kompletnie nic nie wnoszące do dyskografii Jethro Tull, a przy tym wyjątkowo nijakie pod względem kompozycji, aranżacji i wykonania. To takie płyty, których słuchają wyłącznie najwięksi wielbiciele danego wykonawcy, którzy czują potrzebę poznania wszystkich dokonań, ale nawet oni z reguły uważają je za słabsze. Natomiast "Crest of a Knave" to jeszcze longplay, który ma pewne grono zwolenników, a swego czasu odbił się szerokim echem w muzycznym świecie, dlatego postanowiłem dojść z recenzjami regularnych płyt zespołu do tego momentu.

Ocena: 5/10



Jethro Tull - "Crest of a Knave" (1987)

1. Steel Monkey; 2. Farm on the Freeway; 3. Jump Start; 4. Said She Was a Dancer; 5. Dogs in the Midwinter*; 6. Budapest; 7. Mountain Men; 8. The Waking Edge*; 9. Raising Steam

* Pominięte na wydaniu winylowym.

Skład: Ian Anderson - wokal, flet, gitara, instr. klawiszowe; Martin Barre - gitara; Dave Pegg - gitara basowa
Gościnnie: Doane Perry - perkusja (2,7); Gerry Conway - perkusja (3,4,6,8); Ric Sanders - skrzypce (CD: 6)
Producent: Jethro Tull


Komentarze

  1. Potworne są te płyty z lat 80'. Szczególnie te okropne elementy popowej popłuczyny po muzyce elektronicznej sprawiają, że przeciętne kompozycje zmieniły się w fatalne piosenki. I jeszcze te zapożyczenia od Dire Straits, kompletnie nie wiadomo czemu służące. Ian Anderson nie miał pojęcia jak sensownie na większa skalę wykorzystać syntezator, automat perkusyjny, który przecież nie jest "przeklętym" instrumentem, da się z niego dużo dobrego wykrzesać, u Jethro Tull dopełnia obrazu nędzy i rozpaczy, do tego banał, tandeta i - w najlepszych momentach - piąta woda po tym, co zespół grał w latach 60' i 70'.

    Niestety, przytłaczająca większość gwiazd rockowego mainstreamu lat 60' i 70' próbując utrzymać się na komercyjnym szczycie w latach 80' tworzyła rzeczy karygodne, ewidentnie wychodząc z założenia, że od teraz łączenie kasy i ambicji polega na tym, żeby i jedno i drugie władować sobie do kieszeni.

    Lata 80' uginały się od obfitości znakomitej, ambitnej muzyki rockowej (i nie tylko), ale z jednym poważnym zastrzeżeniem - poza głównym nurtem. Jak się grało ambitnie, to nawet spory potencjał komercyjny znacząco utrudniał osiągnięcie szczytów popularności, czego przykładem chociażby Rush, Peter Gabriel, King Crimson, czy z młodszych twórców The Cure, Kate Bush, Dead Can Dance, Talking Heads, Cocteau Twins, Japan i wielu, wielu innych.

    To były czasy, w których można było grać mega ambitnie, ale w totalnym undergroundzie, dosyć ambitnie i przebojowo, ale kosztem mniejszych przychodów przy dużym nakładzie pracy, albo zwyczajnie chałturzyć i bez większego wysiłku zarabiać dobre pieniądze. Ileż pracy musiał włożyć Peter Gabriel w swój, trzeci, czwarty, czy nawet najbardziej komercyjny piąty album, w te koronkowe aranżacje, w inspiracje muzyką wszystkich rejonów świata, w kompilowanie tego wszystkiego tak, żeby wyszła spójna całość. A Phil Collins kiedy wpadła mu dobra melodia aranżował ją najprościej, najprzystępniej jak się da i trzepał potężną kasę.

    Jethro Tull poszło po absolutnie najmniejszej linii oporu. Anderson komponował już tak sobie, większość tych numerów nawet w klasycznej jethrotullowej aranżacji byłyby średnia - słuchając tego mam wrażenie, że na ogół nieszczególnie się wysilał. Żeby lepiej sprzedać te popłuczyny pododawał gdzie się dało, tandeciarskie keyboardy, które wtedy były modne (zafascynowanie elektroniką to dobra rzecz, tylko, że te syntezatorowe podkłady to elektronika podobnej klasy co w Ruskim budziku). Crest of a Knave, czy tym bardziej Under Wraps to jest muzyka, na której trzydzieści lat temu Ian nakosił siana i od trzydziestu lat nikt już tego nie słucha. I słusznie, bo absolutnie nie ma po co. Wynika to w znacznej mierze z oportunizmu i artystycznej nieporadności zespołu, w których może i nie był on osamotniony, ale też nie była to jedyna dostępna opcja, nawet dla starych gwiazd prog rocka, vide Gabriel, King Crimson, Camel, czy nawet Mike Oldfield, którzy potrafili w latach 80' grać po nowemu, a na poziomie.

    OdpowiedzUsuń
  2. *Po linii najmniejszego oporu. A Roots to Branches Panie recenzencie? Ta płyta z uwagi na swoją plemienność też jest warta uwagi!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety i na to zabrakło Andersonowi pomysłu. Te nowe elementy nie wpłynęły jakoś znacząco na charakter muzyki Jethro Tull (w przeciwieństwie do elektroniki z "Under Wraps" czy naśladowania Dire Straits), są tam tylko smaczkiem, raczej nieumiejętnie wykorzystanym, szczególnie gdy porównać efekt np. z płytami jazzmanów odwołujących się do tradycji muzycznych spoza europejsko-amerykańskiego kręgu. Tak po prawdzie, uważam "Roots to Branches" za najlepszy album zespołu z okresu 1979-99, ale zważywszy na konkurencje to nie jest szczególne osiągnięcie. I na pewno nie poleciłbym go nikomu oprócz zagorzałych miłośników zespołu.

      Usuń
  3. Wypada się z Tobą, Pawle zgodzić. O ile po dłuższych poszukiwaniach muzycznych doszedłem do wniosku, że styl Andersona najbardziej mi leży z wielkich grup proga lat 70., o tyle wiele jego nagrań jest tylko dla jego największych wielbicieli (np. kolejne po "Herbie Łotra" "Rock Island" i "Catfish Rising" - niby wszystko jest ok, ale w sumie zapamiętuje się głównie styl Jethro Tull, a nie jakieś melodie czy nawet śpiew.
    "Roots..." jest fajne, ale głównie z początku - "Rare and Precious Chain" to dla mnie jeden z najlepszych utworów Andersona w ogóle - ale potem znowu zaczynają się dłużyzny, specyficzne mieszanie motywów, a końcówka albumu jest okropna. Takie w porywach 6-7/10 w skali Jethro. Na pewno za to album ten ma świetne brzmienie.
    A co sądzisz, Pawle, o solowych płytach Andersona i muzyków z nim współpracujących?
    I czy planujesz recenzje zespołów Manfreda Manna?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doświadczenie podpowiada mi, by nie słuchać solowych płyt muzyków, którzy zaistnieli graniem w rockowym zespole. To zwykle materiał robiony pod fanów tej grupy, tylko przeważnie na niższym poziomie. Oczywiście, zdarzają się wyjątki (np. "Fish Out of Water" Chrisa Squire'a byłby w moim top 3 albumów Yes, gdyby ukazał się pod tym szyldem), jednak nawet nie myślałem o tym, by słuchać solowych płyt muzyków Jethro Tull. A Ty uważasz, że warto po nie sięgnąć?

      Manfreda Manna nie mam aktualnie w planach, ale nie wykluczam definitywnie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)