[Recenzja] Mahavishnu Orchestra - "The Inner Mounting Flame" (1971)



Mahavishnu Orchestra to jeden z czołowych przedstawicieli nurtu jazz fusion, często mylnie utożsamianego z jazz-rockiem. Ten drugi styl to odmiana rocka z elementami jazzu, przeważnie trzymająca się piosenkowych struktur. Fusion jest natomiast szerszym pojęciem, w praktyce mogącym oznaczać fuzję jazzu z dowolnym gatunkiem, nie tylko rockiem, przy zachowaniu typowego dla jazzu, improwizowanego charakteru. Akurat w przypadku pierwszego albumu Mahavishnu Orchestra, "The Inner Mounting Flame", da się zastosować obie etykiety. Zespół tworzyli doświadczeni muzycy jazzowi, doskonale czujący się w improwizacjach, jednak samo brzmienie ma zdecydowanie więcej wspólnego z rockiem. Zespół powstał z inicjatywy brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina, który zasłynął współpracą z Milesem Davisem - zagrał m.in. na jego inspirowanych rockiem albumach "In a Silent Way", "Bitches Brew" i "Jack Johnson", należących do najlepszych i najbardziej wpływowych płyt fusion. Grał też z Tonym Williamsem w jazzowo-psychodelicznym Lifetime. W pierwszym składzie Orkiestry towarzyszyli mu muzycy z różnych stron świata: czeski klawiszowiec Jan Hammer, amerykański skrzypek Jerry Goodman, irlandzki basista Rick Laird, a także panamski perkusista Billy Cobham, z którym McLaughlin pracował już podczas nagrywania "Jacka Johnsona".

Album "The Inner Mounting Flame", a przynajmniej jego znaczna część, charakteryzuje się naprawdę ciężkim, zwłaszcza na tamte czasy, brzmieniem. Jednocześnie jest to wciąż stuprocentowy jazz: stricte instrumentalne granie, o swobodnej, improwizowanej strukturze. Do tego mamy tu do czynienia z muzykami o ponadprzeciętnych umiejętnościach, prawdziwych wirtuozów swoich instrumentów - jednak stawiających finezję ponad efekciarstwem - potrafiącymi doskonale ze sobą współpracować. Na płycie przeważają raczej energetyczne nagrania, które powinny zainteresować także słuchaczy ambitniejszych form rocka. W "Meeting of the Spirits" czy "The Dance of Maya" wyraźnie słychać kto wywarł tak mocny wpływ na Roberta Frippa, że w 1972 roku całkowicie przegrupował skład swojego King Crimson, by podążyć w podobnym kierunku. Nie tylko podebrał parę patentów McLaughlinowi, ale też dodał do składu skrzypka oraz sekcję rytmiczną potrafiąca grać w bardziej złożony sposób. Wspomniane utwory nie są odległe od tych bardziej opartych na improwizacji nagrań Karmazynowego Króla, jednak jeszcze bardziej wyrafinowane i mniej przewidywalne. Czasem zresztą zaskakują bardzo prostymi, lecz rewelacyjnymi pomysłami, jak stricte bluesowe przejście w "The Dance of Maya". Z kolei takie "The Noonward Race", "Vital Transformation" i "Awakening" to niesamowicie rozpędzone i agresywne utwory, które mogłyby wpędzić w depresję większość metalowych gitarzystów, nie potrafiących nawet pod tym względem dorównać McLaughlinowi, nie mówiąc już o jego wyrafinowaniu.

Jednak "The Inner Mounting Flame" ma też inne, całkiem odmienne oblicze. O ile w przypadku "Dawn" nastrojowy początek z subtelną grą instrumentalistów jest tylko zmyłką przed kolejnym ostrym popisem gitarzysty, tak już "A Lotus on Irish Streams" okazuje się całkowicie spokojnym utworem. Tym razem lider wyjątkowo gra na gitarze akustycznej, a towarzyszą mu równie delikatne partie pozostałych instrumentalistów. To najbardziej uduchowione nagranie na płycie, zdradzające fascynację McLaughlina muzyką hindustiańską i karnatycką, która w pełni objawiła się w jego późniejszym projekcie Shakti. W zupełnie innym, choć też raczej łagodnym nastroju utrzymany jest "You Know You Know", w którym rzewność zostaje zastąpiona budowaniem napięcia i trzymaniem w niepewności. Tym razem McLaughlin gra właściwie przez cały czas jeden motyw, zmieniając jedynie natężenie, czasem tylko dodając coś więcej. Niestrudzenie towarzyszy mu Laird (to jeden z niewielu utworów, w których bas nie ginie pod natłokiem innych instrumentów), natomiast Hammer, Goodman i Cobham fantastycznie obudowują linię melodyczną swoją bardziej zróżnicowaną grą. Po pierwszych przesłuchaniach właśnie ten utwór najbardziej zapadł mi w pamięć, co nie powinno nikogo dziwić. Zespół zagrał tutaj prościej, opierając się na jednym, ale za to bardzo charakterystycznym motywie. Tylko że ostateczny efekt wcale nie brzmi banalnie, lecz intrygująco i finezyjnie.

"The Inner Mounting Flame" to jeden z najbardziej rockowych albumów jazzowych, doskonale łączący oba te gatunki. Za sprawą swojego ciężkiego brzmienia i ogromnej energii może przypaść do gustu rockowym słuchaczom, szczególnie tym sięgającym po jego ambitniejsze odmiany. A zaprezentowaną tutaj muzykę dzieli już tylko krok od reszty jazzu, z jego przeróżnymi rodzajami. I dlatego właśnie polecam debiutancki album Mahavishnu Orchestra właśnie słuchaczom rocka. Wielbicielom jazzu nie muszę, bo to jedna z najsłynniejszych pozycji w tym gatunku i zdecydowana czołówka nurtu fusion.

Ocena: 9/10



Mahavishnu Orchestra with John McLaughlin - "The Inner Mounting Flame" (1971)

1. Meeting of the Spirits; 2. Dawn; 3. The Noonward Race; 4. A Lotus on Irish Streams; 5. Vital Transformation; 6. The Dance of Maya; 7. You Know You Know; 8. Awakening

Skład: John McLaughlin - gitara; Jan Hammer - instr. klawiszowe; Jerry Goodman - skrzypce; Rick Laird - gitara basowa; Billy Cobham - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Mahavishnu Orchestra


Komentarze

  1. Takie utwory to tylko we flac-u lub na gramofonie :) Ostatnio właśnie przeczesuję Allegro w poszukiwaniu dobrej muzyki na czarnych krążkach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Muzyka Mahavishnu Orchestra nie jest wcale taka trudna do ugryzienia. McLauglin wcześniej grał, można powiedzieć nawet, że terminował u Milesa Davisa i przemycił do swojego zespołu sporo patentów od mistrza. Wiec zanim ktoś zabierze się za Inner Mounting dobrze jest sięgnąć po trochę milesowej klasyki w rodzaju In a Silent Way(na którym też słychać grę Johna)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uważam dokładnie odwrotnie - rockowemu słuchaczowi łatwiej ogarnąć MO niż Davisa, dlatego, lepiej wchodzić w to wszystko zaczynając od Inner Mounting Flame. Potem Birs of Fire, potem kolejne płyty, a dopiero później Miles i to też nie od elektrycznego jazzu z In a Silent Way, tylko od jazz-rockowego Jacka Johnsona.

      Usuń
  3. Być może, ja pisze z własnego doświadczenia, najpierw słuchałem Milesa potem Mahavishnu. Ale wcześniej ogarniałem inne jazz rocki w rodzaju Colosseum czy Nucleusa

    OdpowiedzUsuń
  4. Osobiście zaczęłam słuchać Mahavishnu ze względu na liczne porównania z moim ulubionym składem King Crimson - Fripp, Wetton, Bruford, Cross. O ile Birds Of Fire wydaje mi się lekko przeceniane, Inner Mounting Flame to prawdziwe arcydzieło. Myślę, że ten album powinien się spodobać wszystkim fanom KC.

    OdpowiedzUsuń
  5. Fan King Crimson twierdzi, że to absolutnie genialnia płyta, która broni się po ponad 45 latach chociaz osobiście nie znoszę FUSION ale nie lubię szufladek. CO więcej nie cierpię McLaughlina,,, bo nie umiałem zagrać nigdy tak jak on :)A tak serio nie lubię jak gość kostkuję każdy dźwięk wolę legato jak dęciaki ale ta płyta powala mnie energią pomysłem zespołowym graniem, nie wiem może King Crimson na RED potem Talking Heads na Fear Of Music zbliżyli się intensywnością nie daję rady z innymi przykładami Kocham tą płytę i wracam do niej bardzo często !!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ta płyta jak i już spokojniejsze Birds of Fire sprawia że odlatuję w inny wymiar. A kiedyś nie byłem w stanie wyobrazić sobie płyty bez śpiewu. Poza tym nie znam bardziej uduchowionych płyt od wyżej wymienionych. Zwykły rockman by tak nie umiał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to nie byli rockmani ;) A co do uduchowienia, to poczekaj aż dojdziesz do Coltrane'ów, Pharoaha Sandersa i innych spirtual-jazzowych albumów.

      Usuń
  7. Zwykły jazz mnie nie jara. Za mało w nim ognia. A McLaughlin umiał połączyć ogień z duchem na czym zresztą polega fusion. Co do rockmana. Nagrywając Inner już się nim stał. Przynajmniej w połowie :)) Nie liczy się etykietka a czyn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To, co wymieniłem, to nie jest zwykły jazz. Coltrane czy Sanders grają na saksofonach tak ekspresyjnie, że większość rockowych zespołów brzmi przy nich, jakby grała kołysanki dla dzieci ;) Zresztą wielu rockowych wykonawców się nimi inspirowało - od Allmanów i Hendrixa po King Crimson. A "The Inner Mounting Flame" z rockiem łączy głównie brzmienie. Struktura utworów (temat, a potem improwizacje wokół niego) jest typowa dla jazzu.

      Usuń
    2. Pawle, jaką płytę cenisz, wolisz bardziej, debiut Mahavishnu Orchestra czy Larks' Tongues in Aspic?

      Usuń
    3. Mimo podobieństw, nie porównywałbym tych dwóch albumów. To jednak muzyka przynależąca do różnych gatunków. W swoim stylu każdy z nich jest rewelacyjny.

      Usuń
  8. Ostatnio na targu vinyli nabyłem ten album. Tłoczenie z 1972 roku, ani jednej ryski, można by napisać w stanie mint. Cena: 50 złotych. Cena tej nowej składanki Beatlesów jest faktycznie, że tak napiszę, wzięta z ty.ka. Komedia.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)