[Recenzja] Jethro Tull - "Minstrel in the Gallery" (1975)



Na "Minstrel in the Gallery" zespół najwyraźniej wyciągnął wnioski ze swoich ostatnich dokonań. Po dwóch albumach składających się z jednego utworu oraz trzeciego, wypełnionego wyłącznie piosenkami standardowej długości, tym razem muzycy zaproponowali coś pomiędzy. Na longplay trafiły nagrania o bardzo zróżnicowanej długości. Zwykle trwające około pięciu minut, choć najdłuższy zbliża się do siedemnastu, a najkrótszy nie dociągnął nawet do czterdziestu sekund. Pod względem stylistycznym i brzmieniowym jest to natomiast swego rodzaju powrót do czasów "Aqualung". "Minstrel in the Gallery" przynosi dość podobną mieszankę folku, muzyki dawnej i hard rocka, a w instrumentarium znów większą rolę odgrywają flet i gitary akustyczne, przeplatające się z cięższymi riffami. Całkiem zniknęły zaś wprowadzone na późniejszych albumach instrumenty, jak saksofon czy syntezatory. Pewną nowością jest natomiast udział żeńskiego kwintetu smyczkowego, składającego się z czterech skrzypiec i wiolonczeli, który pojawia się w niektórych nagraniach. Za zaaranżowanie jego partii tradycyjnie odpowiadał David Palmer.

Początek płyty jest bardzo obiecujący. Tytułowy, ośmiominutowy "Minstrel in the Gallery" rozpoczyna się spokojnym wstępem w klimacie muzyki dawnej. Ian Anderson śpiewa jedynie z akompaniamentem gitary akustycznej i fletu, co przywołuje wyraźne skojarzenia z dokonaniami zespołu z początku dekady. Uwagę zwraca też wyrazista, niebanalna melodia, czego bardzo brakowało na poprzednich płycie. W trzeciej minucie następuje jednak hardrockowe zaostrzenie i utwór pozostaje w takim klimacie już do samego końca. Ta część to przede wszystkim popis Martina Barre'a, grającego liczne riffy i solówki. Gitarzysta jest tu zresztą podpisany jako współautor, co stanowi jeden z nielicznych przypadków przełamania kompozytorskiego monopolu Andersona. Ostre partie gitary uzupełnia solidna sekcja rytmiczna, a także bardzo fajnie wzbogacające brzmienie dźwięki organów i fletu. Zespół już dawno nie nagrał tak dobrego, a przy tym zwartego utworu. Za to nieskutecznie próbował stworzyć takich więcej. Następny na płycie, nieco już krótszy "Cold Wind to Valhalla" zbudowano praktycznie na tych samych patentach, dodając jedynie partie smyczków. Efekt nie jest już jednak tak udany, to raczej taki solidny wypełniacz. W tych samych klimatach utrzymany jest także trzeci na płycie "Black Satin Dance", w którym zespół nieco bardziej miesza z kontrastami i mnogością tematów, co jednak niespecjalnie trzyma się kupy, a i brakuje tu czegoś przyciągającego uwagę.

Wrażenia wcale nie poprawiają dwie rzewne ballady, "Requiem" oraz "One White Duck / 0^10 = Nothing at All", obie zbyt przesłodzone aranżacyjnie, a pierwszy dodatkowo kompletnie nijaki melodycznie. Punktem kulminacyjnym albumu jest ponad szesnastominutowy "Baker St. Muse", składający się z czterech części. Tutaj ponownie subtelniejsze momenty, inspirowane folkiem i muzyką dawną, mieszają się z rockowym czadem. Nie brakuje naprawdę udanych melodii oraz motywów, ale spokojnie można było rozdzielić je na kilka różnych utworów. Zebranie ich razem, bez ładu i składu, nie było najlepszym rozwiązaniem, bo całość po prostu się nie klei, jest zbyt przekombinowana. Finałowy "Grace" to już tylko niewiele ponad półminutowy drobiazg, ze śpiewem Andersona przy akompaniamencie gitary akustycznej i smyczków, który bardzo łatwo przeoczyć. Nie tylko ze względu na czas trwania, ale przede wszystkim przez brak czegokolwiek charakterystycznego. Niezbyt dobrym pomysłem było poprzedzenie wielu utworów zapowiedziami Andersona, co jest dość męczące.

"Minstrel in the Gallery" potwierdza, że zespół najlepiej odnajdował się w graniu na pograniczu folku i hard rocka, ale tylko wtedy, gdy nie kombinował zbyt wiele (muzykom często brakło do tego wyobraźni) i dysponował odpowiednio wyrazistymi kompozycjami. Na tym albumie zwykle spełniony jest tylko jeden z tych dwóch warunków, od czego chlubny wyjątek stanowi nagranie tytułowe. To jednak trochę za mało, by mówić o wyjściu z kryzysu, w który zespół popadł tuż po wydaniu swojego opus magnum, "Thick as a Brick". Kryzys ten miał jeszcze trochę potrwać, ale te małe przebłyski na "Minstrel in the Gallery" dawały pewną nadzieję, a zespół już w całkiem nieodległej przyszłości miał powrócić do formy. Tyle, że po drodze przytrafiła się jeszcze jedna wpadka.

Ocena: 6/10



Jethro Tull - "Minstrel in the Gallery" (1975)

1. Minstrel in the Gallery; 2. Cold Wind to Valhalla; 3. Black Satin Dancer; 4. Requiem; 5. One White Duck / 0^10 = Nothing at All; 6. Baker St. Muse (Pig-Me and the Whore / Nice Little Tune / Crash-Barrier Waltzer / Mother England Reverie); 7. Grace

Skład: Ian Anderson - wokal, flet, gitara; Martin Barre - gitara; John Evan - instr. klawiszowe; Jeffrey Hammond - gitara basowa, kontrabas; Barriemore Barlow - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: David Palmer - aranżacja instr. smyczkowych; Rita Eddowes, Elizabeth Edwards, Patrick Halling i Bridget Procter - skrzypce; Katharine Tullborn - wiolonczela
Producent: Ian Anderson


Komentarze

  1. Nie lubię tego albumu, nudzi mnie. Owszem tytułowy kawałek jest naprawdę dobry, Cold Wind to Valhalla również. Z kolei świetny Black Satin Dancer jest trochę za bardzo zakręcony i przekombinowany w środkowej części przez co traci swoją magię. Faktycznie brak na płycie chwytliwych melodii, które pozostają na dłużej w głowie. Nie podzielam zachwytów nad Baker St. Muse, które w mojej ocenie momentami jest za bardzo przekombinowane a niektóre fragmenty po prostu nudzą. Można było zrobić z tego 2 naprawdę dobre utwory a nie na siłę je łączyć, albo po prostu skrócić o połowę. Melodia tego subtelnego fragmentu jest naprawdę urzekająca i ja wolałbym posłuchać jej w osobnej piosence. Na dodatek przy Requiem można zasnąć

    OdpowiedzUsuń
  2. ale najlepsza okładka

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie posłuchałem tej płyty i wydaje mi się ona nagrana na siłę. Dużo takich gitarowych dłużyzn no i jest jakaś taka toporna. Linie wokalu też takie wymuszone. Nie ma tego polotu co Thick as a Brick i Aqualung.

    OdpowiedzUsuń
  4. To jest album, który cieszy się wielką estymą wśród zagorzałych miłośników Jethro Tull (mam takich znajomych). Niestety, chyba głównie (albo: niemal wyłącznie) wśród nich. W sumie to jest problem większości zespołów z tego nurtu.

    Najlepszy utwór: "Grace"!
    Najsłabszy: "Requiem" jest raczej nijakie, "Kaczuszka" również.
    Znowu: 4-5/10. Nie jest to złe, ale mało wyraziste.

    Czytałem kiedyś wywiad z Palmerem, który opowiadał o swoim wkładzie w kompozycje Tull (zwłaszcza z okresu 1977-78). I wynikało z niego, że kilka utworów powinno mieć go dopisanego jako współautora... Ale Anderson nie lubił tego, działał w myśl zasady: "wszystko zrobię sam" (i, niestety, dlatego później popełnił "Under Wraps").

    OdpowiedzUsuń
  5. Pierwsze trzy kawałki naprawdę fajne, Ale potem to tylko nuda, nuda, nuda.5/10.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024