[Recenzja] Jethro Tull - "Stand Up" (1969)



Pierwszym następcą Micka Abrahamsa został David O'List z właśnie rozwiązanego The Nice. Pomimo kilku wspólnych koncertów, nie zdecydował się dołączyć na stałe. Ofertę przyłączenia do Jethro Tull odrzucili także Mike Taylor z grupy Johna Mayalla oraz Steve Howe, późniejszy gitarzysta Yes. Przyjął ją natomiast młody, nikomu wówczas nie znany Tony Iommi. I on nie zagrzał długo miejsca w zespole. Można go za to zobaczyć w koncertowym filmie "The Rolling Stones Rock and Roll Circus" podczas segmentu Jethro Tull, choć wartość tego występu obniża fakt grania z playbacku. Młodemu gitarzyście nie odpowiadała atmosfera w zespole, a szczególnie zachowanie dystansującego się od reszty zespołu Iana Andersona, więc wrócił do swoich przyjaciół z grupy Earth, która niedługo zmieniła nazwę na Black Sabbath. Jego miejsce w Jethro Tull zajął Martin Barre - gitarzysta o stylu i podejściu znacznie bardziej pasujący do wizji Andersona niż jego poprzednicy. To zresztą własnie Barre okazał się muzykiem, który najdłużej towarzyszył Andersonowi, grając w zespole nieprzerwanie aż do jego rozwiązania kilka lat temu. Już na "Stand Up" - pierwszym albumie zespołu z jego udziałem, a drugim w ogóle - prezentuje się z jednej strony jak rasowy gitarzysta rockowej, a z drugiej instrumentalista potrafiący odnaleźć się w różnych stylach.

"Stand Up" nie odchodzi całkiem od muzyki, jaką zespół grał na debiutanckim "This Was", wciąż sporo tu eklektyzmu, ale jednocześnie jest to materiał bardziej dojrzały, nieco lepiej przemyślany, a także porządniej nagrany. Bluesowe korzenie słychać jeszcze przede wszystkim w "A New Day Yesterday" i "Nothing Is Easy", oba są jednak znacznie bardziej wyraziste od kawałków z debiutu. Z takiego bardziej dynamicznego, mocno rockowego grania są tu jeszcze "Back to the Family" z bardzo fajną grą Glena Cornicka na basie, "We Used to Know" z najlepszą solówką Barre'a w całej jego karierze (prawdopodobnie miała spory wpływ na muzyków amerykańskiego The Eagles, gdy komponowali "Hotel California"), a także najbardziej intensywny, wręcz hardrockowy "For a Thousand Mothers". We wszystkich tych nagraniach pojawiają się charakterystyczne partie fletu Andersona, które ciekawie dopełniają brzmienie i nadają trochę unikalności. Jeszcze większą rolę odgrywają w spokojniejszych kawałkach, o zdecydowanie folkowym zabarwieniu, jak "Jeffrey Goes to Leicester Square" (kolejny, po "A Song for Jeffrey", hołd dla Jeffreya Hammonda), a zwłaszcza w "Fat Man", w którym istotną rolę odgrywa także mandolina. Słabiej wypadają dwa inne lżejsze nagrania. Pozbawiony fletu "Look Into the Sun" wypada mało tullowo, natomiast "Reasons for Waiting" odrzuca nachalną, staroświecką orkiestracją Davida Palmera. Akurat te dwie piosenki niespecjalnie pasują do całości, a także - szczególnie druga z nich - zaniżają poziom.

Jest tu też jednak jeszcze jedno nagranie, przy którym bladną wszystkie pozostałe, a i zdecydowana większość z późniejszych albumów. Mowa oczywiście o instrumentalnym "Bourée", opartym na fragmencie  "Suity E-moll na lutnię" Jana Sebastiana Bacha. Muzycy Jethro Tull nie poszli jednak drogą Procol Harum i ich "A Whiter Shade of Pale". Nie nagrali zwyczajnej piosenki opartej na uproszczonej melodii z dzieła niemieckiego kompozytora (w tamtym przypadku była to "Aria na strunie G"), ale energetyczną, autentycznie porywającą improwizację na pograniczu rocka, bluesa, funku, jazzu i folku. Te różnorodne wpływy spajają się w bardzo spójną całość. Świetnie zagraną - pole do popisu mają tu przede wszystkim Anderson i Cornick - a przy tym zupełnie bezpretensjonalną, a nawet lekko żartobliwą. To bardzo rzadkie wśród rockowych wykonawców, którzy biorąc się za interpretowanie muzyki poważnej zwykle stawiają na patos. Przy okazji niemal zawsze zubożają oryginalną kompozycję, nie mając wystarczających umiejętności wykonawczych. Natomiast Jethro Tull podszedł do Bacha w tak nietypowy sposób, tak bardzo odchodząc od oryginału, że nie ma nawet sensu porównywanie ich wersji z pierwowzorem. Powstało zupełnie nowe, wartościowe dzieło. Na tym właśnie polega rock progresywny. Na łamaniu schematów i wnoszeniu do rocka nowych elementów, zaczerpniętych z innych gatunków.

Tyle tylko, że cała reszta reszta longplaya już tak postępowa wcale nie jest. W znacznej części po prostu wpisuje w trendy ówcześnie panujące w rocku. W końcu nawet obecność fletu nie jest niczym nowatorskim - instrument ten wcześniej był już stosowany na szeroką skalę i przez The Moody Blues, i przez Traffic, by wymienić tylko tych najbardziej znanych. Z drugiej strony, Jethro Tull na "Stand Up" jest już zdecydowanie bliżej stworzenia muzyki o własnym charakterze. To przede wszystkim zasługa coraz bardziej idiomatycznego śpiewu i gry na flecie Iana Andersona oraz obecności gitary Martina Barre'a, ale też większej roli wpływów folkowych. Świadectwem rozwoju są także coraz lepsze kompozycje.

Ocena: 7/10



Jethro Tull - "Stand Up" (1969)

1. A New Day Yesterday; 2. Jeffrey Goes to Leicester Square; 3. Bourée; 4. Back to the Family; 5. Look Into the Sun; 6. Nothing is Easy; 7. Fat Man; 8. We Used to Know; 9. Reasons for Waiting; 10. For a Thousand Mothers

Skład: Ian Anderson - wokal, flet, gitara, mandolina, bałałajka, instr. klawiszowe, harmonijka; Martin Barre - gitara, flet (2,9); Glenn Cornick - gitara basowa (1-4,6,8-10); Clive Bunker - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Andy Johns - gitara basowa (5); David Palmer - aranżacja instr. smyczkowych (9)
Producent: Ian Anderson i Terry Ellis


Komentarze

  1. Zawsze miałem problem z tym czy to jest najlepsza płyta zespołu czy też Aqualung. Zdecydowałem na tą drugą gdyż na Stand Up brakuje utworów na miarę tytułowego czy też Locomotive Breath. Ale ten album jest w ścisłej czołówce chyba od razu po Aqualung. Genialny jest otwieracz z fenomenalnym riffem. Skowerował go Joe Bonamassa na swoim debiucie w 2000 roku. Uwielbiam Back to The Family z fantastycznym zaostrzeniem albo We Used to Know z rewelacyjnymi solówkami gitarowymi, szkoda że druga solówka kończy się wyciszeniem, można było to przeciągnąć trochę dłużej. Każdy utwór czyś zaskakuje. Fajny jest też nieco senny Reason for Waiting. Wróciłem do tego albumu po paru latach i nie mogę teraz się od niego uwolnić :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy to najlepszy (czyt. mój ulubiony) album Jethro Tull - bo waham się między nim, a "Songs from the Wood" - ale to na nim jest mój ulubiony utwór zespołu, czyli "Bourée".

      Usuń
    2. Dla mnie "Stand Up" wyraźnie jest lepszy od Aqualunga", który ma a) słabsze brzmienie (zwłaszcza "Locomotive Breath" wypada blado), b) trochę się rozłazi.
      Tu znajduje się kilka moim zdaniem kapitalnych utworów: obydwa otwieracze (stron A i B), utwory przecież hardrockowe, a nawet bliskie metalowi, urocze "Bourree", deliktane "Look into the Sun"...
      Cudny album, ciekawi mnie, dlaczego nie stał się szerzej znany (bo przecież sławą ustępuje wielu innym).
      Pawle, czy będziesz pisał o Fairport Convention?

      Usuń
    3. Od czasu, kiedy napisałem te recenzje, trochę się zmieniło moje postrzeganie albumów Jethro Tull. "Aqualung" zdecydowanie stracił, nawet niedawno rozważałem pozbycie się go z kolekcji (ostatecznie tego nie zrobiłem). A "Stand Up" zyskał, głównie za sprawą "Bourée". Rok po moim poprzednim komentarzu wciąż jest moim ulubionym utworem zespołu.

      Fairport Convention miałem w recenzenckich planach trzy lata temu, teraz już nie mam, ale mogę się nad tym zastanowić.

      Usuń
    4. Moim zdaniem "Aqualung" traci wiele brzmieniem, zyskuje za to dobrze wymierzonymi kontrastami (ale tu "Stand Up" i tak jest tu lepsze, a i "Songs from the Wood" ma wiele do zaoferowania - "Hunting Girl"!)

      Nigdy nie nabyłem np. "Minstrela" czy "Passion Play", tam są fajne rzeczy, ale nie do słuchania na co dzień.

      Druga, trzecia i czwarta płyta Fairportów są świetne, takie cuda jak "Rain and the Wind" powtarzane jak mantra, czy urocze "Come All Ye", czy opowieść o Mattym Grovesie. Piękny głos miała Sandy Denny.

      Usuń
    5. A słyszałeś album drugiego zespołu Sandy, Fotheringay? Też ładna muzyka.

      Usuń
    6. Słyszałem, ładna płytka. Chętnie znów do niej wrócę. Teraz zapoznaję się bliżej ze Steeleye Span i Pentangle, też świetne kapele. Po jakimś roku-dwóch od pierwszego odsłuchu tqa muzyka jest wyraźnie mi bliższa.

      Usuń
    7. W podobnych klimatach grali jeszcze tacy wykonawcy, jak np. Trees i Vashti Bunyan. Osobiście jednak wolę folk w stylu Roya Harpera i Townesa Van Zandta, albo bardziej hipnotyzujące granie, jak Yatha Sidhra, Stephan Micus, albo bardziej awangardowe, jak Comus, Tim Buckley.

      Usuń
    8. Comusa słyszałem; ci, którzy też wtedy słuchali, mówili, że to wycie jest nie do zniesienia (co mnie nie dziwi, znam ich upodobania); bardzo intrygujące granie.
      Harpera lubię i sądzę, że będzie się to przesuwać w stronę "bardzo". Van Zandta liznąłem, ale powinienem się za to zabrać raz jeszcze, Buckleya też, co do reszty - dzięki za polecajki! :)

      Usuń
  2. Zapomniałem dodać że Sweet Dreams z edycji kompaktowej należy do najlepszych numerów z tej płyty i faktycznie gdyby się znalazł na oryginalnym wydaniu to chyba uznałbym Stand Up za dzieło skończone :-) Jestem nawet w stanie zaryzykować że to jeden z najlepszych kawałków grupy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)