[Recenzja] Colosseum - "Live" (1971)



Nieustanne koncertowanie, z przerwami na sesje nagraniowe, zmęczyło muzyków Colosseum do tego stopnia, że podjęli decyzję o zakończeniu działalności. Na pocieszenie przygotowali jeszcze jedno wydawnictwo. "Live", czasem nazywany "Colosseum Live", zgodnie z tytułem przynosi nagrania koncertowe. Cały materiał na ten dwupłytowy album został zarejestrowany podczas dwóch występów: 18 marca 1971 roku na Manchester University oraz dziewięć dni później w klubie Big Apple w Brighton. Jon Hiseman, Dick Heckstall-Smith, Dave Greenslade, Clem Clempson, Chris Farlowe i Mark Clarke promowali wówczas wydany pod koniec poprzedniego roki album "Daughter of Time" - najsłabszy z dotychczasowej dyskografii. Jednak na żywo sekstet wypadł nieporównywalnie lepiej.

Ciekawy, a przy tym naprawdę niegłupi jest już sam dobór repertuaru. Nie ma ani jednego utworu z "Daughter of Time", podobnie jak i z poprzedzającego go "Valentyne Suite", natomiast debiutancki "Those Who Are About to Die Salute You" reprezentowany jest wyłącznie przez "Walking in the Park". Są za to "Rope Ladder to the Moon" i "Lost Angeles", których studyjne wersje w tamtym czasie były dostępne wyłącznie na amerykańskim albumie "The Grass Is Greener" (pomijając oczywiście oryginalną wersję "Rope Ladder to the Moon" z "Songs for a Tailor" Jacka Bruce'a). Jeszcze większą niespodzianką są przeróbki jazzowego utworu "Tanglewood '63" autorstwa Mike'a Gibbsa oraz bluesowego standardu "Stormy Monday Blues" T-Bone Walkera, a także premierowa kompozycja Hisemana i Clempsona, "Skelington". Żaden z tych trzech utworów nie został zarejestrowany przez Colosseum w studiu, co tym bardziej zwiększa wartość tego wydawnictwa. Warto w tym miejscu dodać, że kompaktowe wznowienia zawierają jeden bonus, który również nie jest oczywistym wyborem. Studyjna wersja "I Can't Live Without You" została nagrana w tym samym czasie, co debiutancki album, jednak na niego nie trafiła.

Niewątpliwie największą zaletą "Live" jest jednak autentycznie porywające wykonanie. Żaden utwór nie schodzi poniżej siedmiu minut, a najdłuższe "Skelington" i "Lost Angeles" trwają około kwadransa. Instrumentaliści mają zatem niemało okazji do zaprezentowania swoich umiejętności. Wszystkie utwory napędza niesamowicie energetyczna, często naprawdę błyskotliwa gra Hisemana i Clarka, stanowiąca coś więcej niż tylko tło dla świetnych popisów Clempsona, Heckstall-Smitha oraz Greenslade'a. Poszczególni instrumentaliści nie próbują jednak skupiać uwagi wyłącznie na sobie, lecz pamiętają o wzajemnej współpracy, co w takim jamowym graniu jest niezwykle istotne. Dużo tutaj grania instrumentalnego, ale fragmenty ze śpiewem Farlowe'a tym razem są całkiem znośnie. Na koncertach brzmiał bardziej zadziornie, nie popadając tak często w tę typową dla siebie, pretensjonalną manierę. Co prawda czasem niepotrzebnie próbuje o sobie przypomnieć niezbyt udanymi wokalizami, ale zawsze wynagradza to fantastyczna muzyka. Nawet jeśli zespół sięga po niezbyt wyszukane kompozycje - jak archetypowe bluesy "Skelington" i "Stormy Monday Blues" czy prostą piosenkę rhythm'n'bluesową "Walking in the Park" - to dzięki wykonaniu stają się czymś o wiele bardziej interesującym. Bardzo dużo zyskują też swobodniejsze, rozbudowane wykonania "Rope Ladder to the Moon" i "Lost Angeles". Mając w pamięci studyjne wersje, zadziwia mnie, jak wiele udało się tutaj muzykom wycisnąć z tych utworów. Najmniej przekonuje mnie "Tanglewood '63", zarówno ze względu na wyjątkowo banalny temat, jak i głupawe wokalizy Farlowe'a. Na szczęście i tutaj nie brakuje świetnych partii solowych oraz doskonałej gry sekcji rytmicznej.

Tak właśnie grano podczas koncertów na przełomie lat 60. i 70. Znane kompozycje były tylko punktem wyjścia do mniej lub bardziej porywających improwizacji. W przypadku Colosseum zdecydowanie bardziej niż mniej, choć nie jest to album pozbawiony wad. Mimo wszystko tak udane połączenie prawdziwie rockowego, a momentami wręcz hardrockowego czadu i właściwie prog-rockowego wyrafinowania nie zdarza się często. "Live" to doskonałe podsumowanie pierwszego okresu działalności zespołu i jego największe, obok "Valentyne Suite", osiągnięcie w ogóle. Rozwiązanie grupy zdecydowanie nikomu się nie przysłużyło. Przez blisko ćwierć wieku muzycy próbowali sił w innych, w tym we własnych zespołach, ale o efektach nie warto nawet wspominać. Zresztą powrót Colosseum w latach 90., w składzie z "Live", też lepiej przemilczeć. Było już po prostu na to za późno - rockmani w takim wieku praktycznie nigdy nie mają nic do zaoferowania. Zespół pozostaje wciąż aktywny, choć już bez zmarłego w 2004 roku Dicka Heckstall-Smitha. Jego miejsce zajęła Barbara Thompson, żona Jona Hisemana, współpracująca z zespołem już w czasach "Daughter of Time".

Ocena: 8/10



Colosseum - "Live" (1971)

LP1: 1. Rope Ladder to the Moon; 2. Walking in the Park; 3. Skelington
LP2: 1. Tanglewood '63; 2. Stormy Monday Blues; 3. Lost Angeles

Skład: Chris Farlowe - wokal; Dave "Clem" Clempson - gitara, dodatkowy wokal; Dick Heckstall-Smith - saksofon tenorowy, saksofon sopranowy; Dave Greenslade - instr. klawiszowe, wibrafon; Mark Clarke - gitara basowa, dodatkowy wokal; John Hiseman - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Gerry Bron i Colosseum


Komentarze

  1. Świetny, energetyczny i urozmaicony koncert. Dla mnie - zdecydowana "dycha".

    OdpowiedzUsuń
  2. Wokalizy Farlowa są okropne, pamiętam, że bardzo mnie początkowo odrzucały od tej płyty. Wielka szkoda, że nie wzięli sobie innego wokalisty. Myślę, że po "Valentyne Suite" nie zabrakłoby im chętnych do zastąpienia Jamesa Litherlanda. Dlaczego akurat Chris Farlowe?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może dlatego, że był już znany, miał jakieś solowe przeboje (choć chyba były to tylko przeróbki Stonesów)? Miało to więc korzyści i dla niego, i dla zespołu - dotąd grali dla różnych odbiorców, więc połączenie sił mogło zwiększyć im bazę fanów. Poza tym Farlowe był wolny, nie śpiewał w żadnym zespole, w przeciwieństwie do lepszych (i bardziej popularnych) wokalistów.

      Usuń
  3. tak na marginesie - liczę po cichu na wpis : moje 10 ulubionych Liveów ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc, był tu kiedyś taki tekst. Ale wtedy nie znałem wielu wspaniałych koncertówek i wybór był bardzo sztampowy. Przeniosłem to do wersji roboczych, z zamiarem uaktualnienia, ale jakoś nie mogę się za to zabrać ;)

      Usuń
  4. dla mnie to jedna z kilku najlepszych płyt koncertowych...
    Farlowe'a można nie trawić ale to nie on gra tu pierwsze skrzypce. liczy się tu niesamowita energia i wirtuoezeria muzyków,świetne improwizacje...gdyby jeszcze zamiast Tanlewood'63 było np Bring out your dead.....Tę płytę uwielbiam na równi z koncertówkami allmanów,purpli,jethro,cream,ufo,lynyrd i Tya.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słuchając tego albumu odnoszę wrażenie, że Farlowe myślał, że to właśnie on gra pierwsze skrzypce - zamiast ograniczyć się do zaśpiewania tekstów, dorzuca mnóstwo jakiś niepotrzebnych wokaliz, wszędzie go pełno...

      Usuń
    2. Wspaniały blog, ciekawe recenzje, kiedy pierwszy raz usłyszałem Colosseum byłem nastolatkiem, dla mnie Colosseum to kamień milowy muzyki tamtych lat, Valentyne Suite zasługuje jak to wcześniej któryś z kolegów napisał na 11/10. Szkoda ,że "zatrzymałeś' się z recenzajmi na płycie "Live'. Kolejny zespół Hisemana to TEMPEST ze znakomitą wg mnie pierwszą płytą z Alanem Holdsworthem i Paulem Williamsem ( to on powienien być wg mnie wokalistą Colosseum), płyta koncertowa Temepest z dwoma gitarzystami (Holdsworth + Ollie Halsall) jest jedną z najwspanialszych płyt koncertowych jakie słyszałem.

      Usuń
  5. Live zmiata ekspresją i wykopem nawet sam heavy metal a Farlow to świetny wokalistą z intensywną barwą głosu "ma miskę - może są tacy którzy wiedzą o co chodzi" oraz manierą która rzeczywiście niektórym może nie podchodzić. Wokalistom bez maniery jest łatwiej bo nie zwracają na siebie uwagi a tacy jak Farlowe, Klaus Meine czy nasi Niemen i Cugowski swoje maniery mają.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie będę oryginalny i również podzielam zachwyty nad tym albumem. To istny wulkan energii a muzycy wyciskają ze swoich instrumentów tyle źe więcej już się nie da. Farlowe irytuje swoimi wokalizami i pseudo popisami ale sama maniera mi nie przeszkadza. Uważam go za dobrego wokalistę. Clem Clempson wywarł na mnie duże wrażenie, z pewnością jego umiejętności nie zostały należycie docenione. Chociaż był przymierzany jako następca Ritchiego Blackmore'a w 1975 r w Deep Purple. Ponoć odbyły sie nawet jakieś próby ale nie zaiskrzyło. Szkoda bo Clem pokazuje, źe potrafi zagrać też ostrzej. To bardzo wszechstronny gitarzysta. Oczywiście zachycam się też bogatym brzmieniem zespołu - jest mój ukochany hammond i to jaki !!! Słucham tego albumu od prawie miesiąca i nie mogę się od niego uwolnić. Jak dla mnie genialne i elektryzujące granie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Farlowe technicznie jest świetny ale jednak straszny z jego wyjec. Nie cierpię takiego śpiewania. Wszystkich tych Gillianów itp.

    OdpowiedzUsuń
  8. A ja lubię Farlowa bo to i muzycy szaleją, więc dlaczego on nie miałby poszaleć? Jego głos jest jak oszalały dodatkowy instrument!
    Jedna z moich najważniejszych płyt -i to od pierwszego przesłuchania, aż do dziś...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)