[Recenzja] Colosseum - "Valentyne Suite" (1969)



Po wydaniu debiutanckiego albumu, "Those Who Are About to Die", muzycy Colosseum intensywnie koncertowali. Wszystkie dłuższe przerwy między poszczególnymi występami spędzili na równie wzmożonym tworzeniu nowego materiału. W czerwcu 1969 roku mieli już gotową wystarczającą ilość utworów, aby przystąpić do nagrań. Longplay został zarejestrowany w ciągu zaledwie trzech dni, między 16-18 czerwca. W tak krótkim czasie powstał jeden z najlepszych i najbardziej inspirujących albumów rockowych końca lat 60., a także, podobnie jak debiut, niezwykle wyrafinowany jak na ten gatunek. A jednocześnie przystępny także dla osób preferujących mniej wymagającą muzykę, nieosłuchanych z jazzem czy muzyką klasyczną, których wpływy są tutaj bardzo mocno zaakcentowane. "Valentyne Suite", jak zatytułowano dzieło, do sklepów trafił w listopadzie 1969 roku. Był to pierwszy album wydany przez Vertigo Records - oddział wytwórni Philips/Phonogram, specjalizujący się w mniej komercyjnych odmianach rocka. Klimatyczna okładka nie przypadkiem kojarzy się z debiutem Black Sabbath, wydanym później przez tę samą wytwórnię. Autorem obu grafik był Keith McMillan, lepiej znany pod pseudonimem Marcus Keef.

Album rozpoczyna się od zaskakująco ostrego i surowego brzmieniowo "The Kettle". Ten oparty wyłącznie na partiach gitary, basu i perkusji utwór kojarzy się raczej z dokonaniami Cream niż wcześniejszą twórczością Colosseum. Wypada jednak bardzo fajnie - może z wyjątkiem przesadnie wysokiego śpiewu Jamesa Litherlanda - łącząc prawdziwie rockowy czad z jamowym luzem oraz bardzo dobrą współpracą trzech instrumentalistów. Nie tylko gitara Litherlanda, ale także bas Tony'ego Reevesa i perkusja Jona Hisemana pełnią tu pierwszoplanową rolę. W pozostałych nagraniach słychać już pełen skład, z saksofonistą Dickiem Heckstall-Smithem i klawiszowcem Dave'em Greensladem. Wolniejszy "Elegy" już samym tytułem wywołuje skojarzenia z muzyką klasyczną, co dodatkowo podkreśla subtelne tło instrumentów smyczkowych. Ale nie brakuje też tutaj jazzujących partii saksofonu ani mocnej, rockowej rytmiki. Tym razem dużo lepiej wypada partia wokalna, o jakby lekko soulowym zabarwieniu. Wiele zdradza też tytuł "Butty's Blues". Jest to kolejny w dorobku grupy dwunastotaktowy blues w wolnym tempie, choć bynajmniej nie tak zachowawczy jak "Backwater Blues"  z debiutu. To przede wszystkim zasługa niezwykle bogatego brzmienia, które zapewnia gościnny udział orkiestry dętej. Pierwsze skrzypce gra tu jednak Heckstall-Smith, którego solówki znów nadają bardziej jazzowego charakteru. Na pierwszej stronie płyty winylowej zmieścił się jeszcze chwytliwy "The Machine Demands a Sacrifice" z bardzo ładnymi partiami fletu i elektrycznych organów, a także niemalże taneczną grą sekcji rytmicznej. W tym jednym fragmencie zespół zbliża się do dogorywającej wówczas psychodelii, brzmi jednak bardzo świeżo.

Całą drugą stronę longplaya wypełnia natomiast tytułowa kompozycja "Valentyne Suite" - blisko siedemnastominutowy utwór składający się z trzech części. Oryginalnie były to kolejno "January's Search", "February's Valentyne" oraz "Beware the Ides of March". W takiej formie utwór został opublikowany już na amerykańskiej edycji "Those Who Are About to Die Salute You". Na europejskich wydaniach debiutu znalazł się tylko ten ostatni fragment. Dlatego też konieczne było zastąpienie tego segmentu nową kompozycją, zatytułowaną "The Grass Is Always Greener". I właśnie w takiej formie utwór jest najbardziej znany, gdyż ta wersja trafiła na album "Valentyne Suite". Jest to jedna z najbardziej udanych fuzji rocka, bluesa, jazzu i muzyki klasycznej, a konkretnie barokowej, jakich kiedykolwiek dokonano. Utwór wyróżnia się wieloma charakterystycznymi motywami, porywającymi solówkami i doskonałym zgraniem muzyków, a także wieloma interesującymi zmianami nastroju lub tempa. Warto też pamiętać, że jest to jeden z pierwszych tak długich utworów rockowych, niebędących spontanicznym jamem, ale starannie skomponowaną kompozycją, z nawiązaniami do sztuki wyższej. Wyprzedziły go tylko "Ars Longa Vita Brevis" The Nice i "In Held Twas in I" Procol Harum, oba z 1968 roku. Jednak dzieło Colosseum na ich tle wypada o wiele bardziej spójnie, a przy tym zachwyca znacznie większą paletą pomysłów i dojrzałością.

Nie da się ukryć, że to właśnie tytułowa "Valentyne Suite" czyni ten album wybitnym dziełem. Gdyby drugą stronę winyla wypełniły kompozycje podobne do tych ze strony A, byłby to tylko bardzo dobry album rockowy, lekko wzbogacony wpływami innych gatunków. Ale "Valentyne Suite" to już coś więcej, prawdziwie progresywny utwór, poszerzający granice rocka. Dodać jednak trzeba, że obie połówki albumu doskonale się uzupełniają. Niestety, wydawnictwo wydaje się być współcześnie nieco zapomniane i pamiętają o nim głównie wieloletni wielbiciele szeroko pojętego klasycznego rocka. Akurat ten album zasługuje na znacznie większą rozpoznawalność także wśród młodszych słuchaczy, bo to absolutny kanon muzyki rockowej. Grupa Colosseum niestety już nigdy, przynajmniej w studiu, nie wzniosła się na tak wysoki poziom. Zresztą problemy ze składem doprowadziły do rozwiązania zespołu zaledwie dwa lata później. Litherland odszedł jeszcze przed wydaniem "Valentyne Suite", Reeves jakiś czas później, a pozostałym muzykom nie udało się znaleźć następców, z którymi współpraca byłaby tak samo kreatywna.

Ocena: 9/10



Colosseum - "Valentyne Suite" (1969)

1. The Kettle; 2. Elegy; 3. Butty's Blues; 4. The Machine Demands a Sacrifice; 5. Valentyne Suite (Theme One: January's Search / Theme Two: February's Valentyne / Theme Three: The Grass Is Always Greener)

Skład: James Litherland - wokal i gitara; Tony Reeves - gitara basowa; Jon Hiseman - perkusja, maszyna (4); Dick Heckstall-Smith - saksofon tenorowy i sopranowy (2,3,5), flet (4); Dave Greenslade - instr. klawiszowe (2-5), dodatkowy wokal (4)
Gościnnie: Neil Ardley - aranżacja instr. smyczkowych (2), dyrygent (3)
Producent: Tony Reeves i Gerry Bron


Komentarze

  1. Dlaczego 11/10... ? Już wyjaśniam - jestem 60-latkiem i "Valentyna" ( jak na nią mówiliśmy ) zrobiła na mnie tak potężne wrażenie, że "trzyma" mnie ono do dnia dzisiejszego... To jak zakochać się w młodej dziewczynie i z nią się zestarzeć, wciąż uwielbiając zarówno jej wnętrze (muzykę) jak i powierzchowność (okładkę ). Zadurzenie, pomimo upływu lat - nie słabnie... Cóż za wspaniałe uczucie... Valentyna była, jest i na zawsze już pozostanie w moim życiu czymś nadzwyczajnym. Po niemal półwiecznym okresie, skala się skończyła, a ONA pnie się w górę.. 11/10... Wciąż urzeka i czaruje. Jest PIĘKNA.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak pierwszy raz słuchałem tytułowej suity to miałem ciary na plecach. Ta hammondowa galopada to moim zdaniem jeden z najbardziej porywających instrumentalnych popisów tamtych czasów. Moim drugim faworytem tego albumu jest przepiękny jazzowy Elegy, nigdy czegoś takiego nie słyszałałem - perła! Ogólnie to fantastyczna płyta.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)