[Recenzja] Colosseum - "Those Who Are About to Die Salute You" (1969)



Colosseum uznawany jest za jeden z pierwszych zespołów jazzrockowych, choć sami muzycy swoją twórczość określali raczej jako blazz, czyli mieszankę bluesa i jazzu. Grupa powstała pod koniec 1968 roku z inicjatywy mającego już spore doświadczenie perkusisty Jona Hisemana. Karierę zaczął w połowie dekady jako muzyk sesyjny, jednak szybko trafił do jazzowego tria pianisty Mike'a Taylora, a następnie do rhythm'n'bluesowego Graham Bond Organisation, w którym zajął miejsce Gingera Bakera. Grając z Taylorem po raz pierwszy zetknął się z basistą Tony'm Reevesem, a u Bonda miał okazję współpracować z saksofonistą Dickiem Heckstall-Smithem. W kwietniu 1968 roku Hiseman, Reeves i Heckstall-Smith znaleźli się w składzie Bluesbreakers Johna Mayalla. Odeszli wkrótce po nagraniu albumu "Bare Wires", by założyć własną grupę. Składu dopełnili jeszcze dwaj muzycy, klawiszowiec Dave Greenslade oraz gitarzysta Jim Roche. Kwintet szybko rozpoczął pracę nad pierwszym albumem. Niedługo po rozpoczęciu nagrań odszedł Roche, którego miejsce zajął James Litherland, mający pełnić także rolę wokalisty.

Wydany w marcu 1969 roku album "Those Who Are About to Die Salute You" jest efektem wcześniejszych dokonań muzyków, przede wszystkim zaś rozwinięciem eklektycznej stylistyki "Bare Wires". Blues miesza się tutaj z jazzem, rockiem oraz rhythm and bluesem, a całości dopełniły - na tym albumie jeszcze w bardzo małej ilości - wpływy muzyki klasycznej, przede wszystkim barokowej. Z jednej strony jest to muzyka wyrafinowana, pokazująca duży kunszt wykonawczy instrumentalistów (słabiej wypada warstwa wokalna; Litherland jest raczej wokalistą z doskoku). A z drugiej strony, nie jest to wcale jakaś bardzo trudne w odbiorze granie. Wręcz przeciwnie. Utwory są raczej krótkie (mieszczą się w przedziale czasowym od niespełna trzech do trochę ponad siedmiu minut) i często opierają się na nośnych, zapamiętywalnych motywach, zwykle granych na saksofonie lub elektrycznych organach. Album doszedł aż do 15. miejsca brytyjskiego notowania, co najlepiej świadczy o jego przystępności. Choć trzeba pamiętać, że były to trochę inne czasy, kiedy artystyczne ambicje były właściwie normą w muzyce rozrywkowej.

Na płycie znalazło się kilka ciekawych nagrań instrumentalnych, przeważnie o bardziej spontanicznym, zapewne improwizowanym charakterze. Tak właśnie brzmi chociażby utwór tytułowy, z ciekawymi kontrastami dynamicznymi oraz świetnymi popisami Greenslade'a i Heckstall-Smitha na tle fantastycznej gry Hisemana i Reevesa. Podobnie prezentuje się "Debut" - faktycznie pierwszy kawałek, nad jakim zespół pracował - z tą różnicą, że tutaj nieco więcej ma do zagrania także Litherland. W obu nagraniach słychać bardzo dobre zgranie instrumentalistów. Nieco odmiennie, bo bardziej subtelnie i nastrojowo, wypada "Mandarin", zgodnie z tytułem kojarzący się z muzyką orientalną, choć bardziej japońską niż chińską. Uwagę przykuwają przede wszystkim partie Reevesa i Greenslade'a, którzy zresztą sygnują to nagranie swoimi nazwiskami. Z kolei "Beware the Ides of March" to bardzo ładna i ciekawa wariacja na bazie motywów z dwóch różnych kompozycji Jana Sebastiana Bacha, "Arii na strunie G" z suity orkiestrowej D-dur nr 3 oraz "Toccaty i fugi d-moll". Muzycy byli jak najbardziej świadomi faktu, że ten pierwszy temat został wcześniej wykorzystany przez Procol Harum w słynnym "A Whiter Shade of Pale", gdyż pierwotny tytuł "Beware the Ides of March" brzmiał... "A Whiter Spade Than Mayall".

Pomiędzy tymi nagraniami pojawiają się kawałki o bardziej piosenkowym charakterze. Bardzo przyjemnie i przebojowo wypada otwieracz, "Walking in the Park", przejęty z repertuaru Grahama Bonda. Zdecydowanie dominują tu dęciaki - oprócz saksofonu Heckstall-Smithe słychać też grającego na trąbce gościa, Henry'ego Lowthera - którym towarzyszy charakterystyczny motyw organów, energetyczna sekcja rytmiczna oraz ostre, zdecydowanie rockowe solówki Litherlanda. Bluesrockowy "Plenty Hard Luck", choć również ograniczony piosenkową strukturą, daje trochę więcej swobody instrumentalistom, z czego chętnie korzystają grający kolejno solówki Greenslade i Heckstall-Smith. Dość ciekawe pomysły pojawiają się także w bardziej jazzującym "The Road She Walked Before", jednak nagranie kończy się po niespełna trzech minutach, zostawiają pewien niedosyt. Na albumie znalazł się także archetypowy dwunastotaktowy blues w wolnym tempie, "Backwater Blues". Utwór został skomponowany w 1927 roku przez bluesową wokalistkę Bessie Smith, jednak tutaj podpisano go jako kompozycję Leadbelly'ego, który nagrał własną wersję kilkanaście lat później. To jedynie nagranie, w którym można usłyszeć Roche'a, grającego typowo bluesowe zagrywki. Ogólnie jest to ładne nagranie, tylko trochę zbyt zwyczajne i przewidywalne, czego przez resztę albumu udało się uniknąć.

W Stanach "Those Who Are About to Die Salute You" ukazał się z kilkumiesięcznym opóźnieniem, z inną okładką oraz bez utworów "Mandarin", "The Road She Walked Before" i "Backwater Blues". Ich miejsce zajęły nowe nagrania, przygotowane przez muzyków z myślą o drugim albumie: "The Kettle", a także wczesna wersja trzyczęściowej "Valentyne Suite" (jeszcze z "Beware the Ides of March" jako ostatnim segmentem; na potrzeby europejskiego wydania utworu dodano w to miejsce nową kompozycję, "The Grass Is Greener"). Żadne wydanie "Those Who Are About to Die Salute You" - poza kompaktowymi wznowieniami - nie zawiera natomiast nagranego podczas debiutanckiej sesji "I Can't Live Without You" - niemalże hardrockowego kawałka, choć z fajnie urozmaicającymi go partiami saksofonu i organów. Moim zdaniem sprawdziłby się lepiej od "Backwater Blues" jako część oryginalnego wydania. "I Can't Live Without You" został wydany po raz pierwszy w 1971 roku, na kompilacji "The Collectors Colosseum".

"Those Who Are About to Die Salute You" to bardzo udany debiut, na którym muzycy ciekawie połączyli różne style, w pewnym stopniu podkładając fundamenty pod rock progresywny. Na tle innych, lepiej chyba znanych wśród polskich słuchaczy grup proto-progowych - jak Procol Harum, Moody Blues i The Nice - twórczość Colosseum wypada zdecydowanie najbardziej dojrzale, zarówno pod względem ogólnej koncepcji, jak i kompozycji czy wykonania. Tak jest już na tym albumie, choć zespół jeszcze nie pokazał, na co naprawdę go stać.

Ocena: 8/10



Colosseum - "Those Who Are About to Die Salute You" (1969)

UK: 1. Walking in the Park; 2. Plenty Hard Luck; 3. Mandarin; 4. Debut; 5. Beware the Ides of March; 6. The Road She Walked Before; 7. Backwater Blues; 8. Those About to Die

US: 1. The Kettle; 2. Plenty Hard Luck; 3. Debut; 4. Those Who Are About to Die, Salute You; 5. Valentyne Suite (Theme One: January's Search / Theme Two: February's Valentyne / Theme Three: Beware the Ides of March); 6. Walking in the Park

Skład (według wydania UK): James Litherland - wokal, gitara (oprócz 7); Dick Heckstall-Smith - saksofon tenorowy, saksofon sopranowy; Dave Greenslade - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal (6); Tony Reeves - gitara basowa; Jon Hiseman - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Henry Lowther - trąbka (1); Jim Roche - gitara (7)
Producent: Tony Reeves i Gerry Bron

Po prawej: okładka amerykańskiego wydania.


Komentarze

  1. Jak słyszę Colosseum od razu zapala mi się lampka zatytułowana "Valentyne Suite". To co panowie zrobili na drugim albumie, w szczególności w suicie tytułowej, po prostu powala. Ów suita to jeden z najlepszych progowych utworów lat sześćdziesiątych. Kapitalna kompozycja. Reszta ich dyskografii jakoś specjalnie nigdy mnie nie interesowała.

    OdpowiedzUsuń
  2. to doskonala plyta, tak jak cala tworczosc tego zespolu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Valentyne Suite bije na głowę debiut, będąc jednocześnie najlepszym co nagrało Colloseum. Dobre jest jeszcze Daughter of Time i Live 1971.

    OdpowiedzUsuń
  4. tomorrows blues z 2003 rowniez jest godna wczesniejszych dokonan.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie mandaryn kojarzy się raczej z Chinami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Podobno jednak muzycy skorzystali ze skali stosowanej w muzyce japońskiej.

      Usuń
    2. W "Mandarinie" jest świetne solo basu !

      Usuń
  6. Świetny album! Naprawdę bardzo dobrze wyszła tutaj ta fuzja rocka z bluesem, R&B, jazzem i muzyką klasyczną. Bardzo fajnie wypadają te piosenkowe fragmenty jak rhytm and bluesowy "Walking in the Park" i blues rockowy "Plenty Hard Luck" (może nie ma podjazdu do "Messing with the Kid" w wykonaniu Gallaghera, ale przebija "Got Love if you want it" Harpo, na którym jest oparty). Jednak crème(m) de la crème całości są utwory zarówno bardziej rozbudowane/improwizowane i z wyraźnymi wpływami (wówczas mało rozpowszechnionymi/zyskującymi popularność w muzyce rockowej) jazzu i muzyki klasycznej (zarówno ze Starego Kontynentu, jak i Dalekiego Wschodu, a konkretnie Japonii). Poczynając od fajnego (lecz dość zachowawczego w porównaniu z "Butty Blues" o podobnym charakterze) "Backwater Blues", żywiołowego utworu tytułowego z kontrastami o spokojnym charakterze, zanaczonymi wpływami Jazzu (we fragmentach instrumentalnych) "Debut" oraz "The Road She Walked Before" (faktycznie nie wykorzystano w pełni potencjału jaki krył się w nim krył), a kończąc na genialnych, jak orientalny "Mandarin" (ze świetnym solem Reeves'a) i "Beware The Idles of March", świetnie wykorzystując motyw "Arii na Strunie G" Bacha i Toccaty, która jest punktem wyjścia do porywającej improwizacji, zacierając ze sobą wpływy Rocka z Jazzem. Spokojnie można je zaliczyć do dojrzałych przykładów wczesnego Proga. Ode mnie 8/10, jednak gdyby zastąpiono tego archetypowego bluesa hard rockowym "I Can't Live Without You" to dałbym notę wyżej, jednakże nie ma to większego znaczenia przy tak zajebistym materiale.

    Pozostając w klimatach wczesnego Proga, to czy zaliczyłbyś np. te bardziej ambitne utwory TYA ze "Stonehendge" jak "Going To Try", "No Title" i "A Sad Song" lub "Celebration of The Lizard" Doorsów (co prawda dopiero opublikowany 1970 w wersji live, ale zachowało się studyjne demo z sesji "Waiting For The Sun (1968) do Proga czy raczej do ambitnych przykładów Psychodelii zapowiadającej Prog?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby zaliczać te nagrania do proga. Kawałki Ten Years After ani nie wpisują się stylistycznie w żaden progowy nurt (bazują jednak na typowo blues-rockowych / psychodelicznych patentach), ani nie poszerzają granic rocka o nowe pomysły. To po prostu taki bardziej kreatywny blues rock. Nie tylko prog może być kreatywny. Co do "Celebration of the Lizard", to ja stanowczo protestuję przed łączeniem rocka progresywnego z rzeczami typu: połączmy kilka niemających ze sobą nic wspólnego utworów w jeden i powiążmy je tekstowo, żeby wydawało się to spójne i ambitne. Jasne, w progu zdarzają się takie nagrania, ale nie są one bardziej typowe dla tej odmiany rocka niż dla innych. Jako pierwszy coś takiego robił już przecież The Who, a ten zespół to wzorzec rockowej sztampy, wręcz totalne zaprzeczenie progresywnego myślenia w muzyce, choć muzycy nieudolnie próbowali sprawiać wrażenie ambitnych i poszukujących.

      Usuń
    2. Kiedyś chwaliłeś w recenzji "Absolutely Live" "Celebration of The Lizard" za m.in. za dobre dobre pomysły muzyczne, oraz za ciekawe fragmenty o charakterze muzyki ilustracyjnej.

      Abstrachując od tego czy to Prog, czy nie, aktualnie uważasz tą suitę za coś na takim samym poziomie jak np. "The Soft Parade", "I saw America" Stone The Crows, czyli zbiorowisko ciekawych pomysłów muzycznych, lecz pozbawionych spójności za sprawą ich topornego sklejenia między sobą?

      Usuń
    3. Źle mnie chyba zrozumiałeś. Nie krytykuję "Celebration of the Lizard", tylko w odpowiedzi na pytanie stwierdzam, że nie jest to rock progresywny. Uważam, że był to niezły eksperyment, choć faktycznie jego poszczególne fragmenty lepiej bronią się osobno, niż jako całość. Najlepszym tego dowodem fragment "Not to Touch the Earth", który z powodzeniem funkcjonuje jako samodzielne nagranie o zamkniętej formie.

      Usuń
    4. Ten mój pierwszy akapit był raczej przywołaniem twojej opinii z tamtej recenzji. Byłem ciekawy twojej aktualnej opinii. Tyle.

      W sumie gdyby zaliczyć tą suitę do jakiegoś gatunku to pasowałby tu rock psychodzeliczny, rock eksperymentalny (ze względu na lekki wpływ awangardy i nietypowy koncept i struktura "spektaklu") i na siłę proto-prog (choć i tak na takiej zasadzie jak "A Quick one..." The Who, bo brak tu jakiegolwiek charakteru tego podgatunku, a sam koncept połączenia teatralności z poezją już pojawił się w The End czy When The Musics Over, więc brak tu poszrzania granic Rocka).

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)