[Recenzja] Keef Hartley Band - "Halfbreed" (1969)



John Mayall potrafił dobierać sobie utalentowanych współpracowników. Wielu spośród nich założyło potem własne zespoły. Wymieniając tylko te najlepsze, nie można zapomnieć o Cream, Colosseum, Fleetwood Mac, The Aynsley Dunbar Retaliation czy Keef Hartley Band. Za powstanie tego ostatniego odpowiadał, oczywiście, perkusista Keef Hartley. Jego muzyczna kariera zaczęła się już na początku lat 60., gdy zajął miejsce Ringo Starra w Rory Storm and the Hurricanes. Następnie dołączył do grupy The Artwoods (w której występował m.in. u boku Jona Lorda) i wziął udział nagrywaniu jej jedynego albumu, "Art Gallery". Wkrótce potem zainteresował się nim Mayall, zapraszając na sesje nagraniowe "The Blues Alone" i "Crusade". Hartley, podobnie jak i inni muzycy, nie zagrzał długo miejsca w Bluesbreakers. Idąc śladem innych, postanowił stworzyć własny zespół.

Perkusista pozostał jednak w przyjaznych stosunkach z Mayallem, o czym świadczy gościnny występ tego drugiego na debiutanckim albumie Keef Hartley Band, "Halfbreed". John udzielił swojego głosu w zabawnej introdukcji "Sacked" i będącej jej kontynuacją "Too Much to Take". Są to fragmenty zainscenizowanej rozmowy telefonicznej, podczas której Mayall zwalnia Hartleya ze swojego zespołu. Zasadnicza zawartość "Halfbreed" jest jednak całkiem na serio. Hartleyowi udało się zebrać fantastyczny skład, w którym znaleźli się tacy muzycy, jak śpiewający gitarzysta Miller Anderson, gitarzysta Spit James, basista Gary Thain (późniejszy członek Uriah Heep) oraz klawiszowiec Peter Dines. Może i dziś są to raczej anonimowe nazwiska, jednak wypadają tu nie gorzej od wielu lepiej zapamiętanych muzyków. Dziwi mnie zwłaszcza, że wypadający rewelacyjne w obu rolach Anderson nie zrobił większej kariery. W nagraniach wzięła też udział sekcja dęta złożona z renomowanych muzyków sesyjnych: trębaczy Henry'ego Lowthera i Harry'ego Beckett oraz saksofonistów Lyna Dobsona i Chrisa Mercera.

Pod względem muzycznym, album jest świetnym przeglądem tego, co działo się w muzyce rockowej pod koniec lat 60. - zespół pokazał tutaj bardzo dużą, nawet jak na tamte eklektyczne czasy, wszechstronność. Rozpoczynający album utwór po wspomnianym intro "Sacked", przechodzi w hardrockowy "Confusion Theme", który okazuję się tylko zmyłką (szkoda, że nie wykorzystano tego świetnego motywu w ciekawszy sposób) przed właściwą częścią, czyli tytułowym "The Halfbreed". To instrumentalne, być może improwizowane nagranie o nieco jazzrockowym charakterze, napędzane wyrazistą grą sekcji rytmicznej, z długimi solówkami gitarowymi i organowymi oraz pełniącymi rolę ozdobników dęciakami. Utwór kojarzyć może się z wczesnymi dokonaniami Santany, ale bez nachalnych wpływów latynoskich. Klimat dość mocno zmienia się w następującym tuż potem, najdłuższym na płycie "Born to Die" - klasycznej balladzie bluesowej balladzie, znów ze świetnymi popisami gitarzystów i klawiszowca. Do takiego grania zespół powraca jeszcze na chwilę w "Too Much Thinking", w którym istotną rolę odgrywają dęciaki, a dodatkowym smaczkiem jest solówka Lowthera na skrzypcach.

Na longplayu nie zabrakło również rasowego hard rocka, w postaci dwóch przeróbek bluesowych standardów: "Leavin' Trunk" Sleepy Johna Estesa oraz "Think it Over" B.B. Kinga. Ten pierwszy to przede wszystkim świetny popis gitarzystów - utwór aż kipi od porywających riffów i solówek. Brzmi to jak nieco bardziej surowy Led Zeppelin. W drugim pojawiają się natomiast bardzo hendrixowskie gitarowe zagrywki, rewelacyjnie dopełniane przez organy i funkową grę sekcji rytmicznej. "Just to Cry" to z kolei nieco bardziej subtelny, mocno psychodeliczny utwór, oparty na hipnotyzującej, ostinatowej linii basu, obudowanej klimatycznymi partiami organów i dęciaków. Gitary tym razem schodzą na nieco dalszy plan, z wyjątkiem intrygującej części instrumentalnej. Jeszcze inny charakter ma "Sinnin' for You" z pierwszoplanową rolą dęciaków o soulowym zabarwieniu, które pasuje do rhythm'n'bluesowej gry sekcji rytmicznej. Kontrastujące z resztą utworu długie solo gitarowe wprowadza natomiast sporo rockowej zadziorności. Tym razem skojarzenia idą w kierunku twórczości Colosseum albo albumu "Bare Wires" Mayalla. Przynajmniej do momentu, gdy wchodzi partia fletu, dodająca trochę folkowego charakteru.

Co najważniejsze, ta cała różnorodność wcale nie szkodzi spójności "Halfbreed". Wszystko tutaj idealnie do siebie pasuje. Muzykom udało się również utrzymać wysoki poziom od początku do samego końca albumu. Cieszy, że wybrano akurat te utwory, a nie uwzględniono nagranego podczas tej samej sesji "Leave It 'til the Morning" - osobliwego połączenia stylistyki country z banalnymi dęciakami. Kawałek ten pojawia się na większości kompaktowych wznowień i bardzo szkodzi spójności całości, obniżając też jej poziom. Na szczęście, na oryginalnym wydaniu go nie ma. W wersji winylowej nie mam właściwie żadnych zarzutów do kompozycji i ich wykonania, nawet jeśli nie wszystkie zachwycają mnie w równym stopniu. Plusem są też naprawdę pomysłowe aranżacje, pełne smaczków, które odkrywa się dopiero podczas kolejnych przesłuchań. Warto też zwrócić uwagę na bardzo dobre brzmienie, które praktycznie nic się nie zestarzało i wciąż jest tak samo świetnie. Kto nie zna, niech jak najszybciej nadrobi zaległości.

Ocena: 9/10



Keef Hartley Band - "Halfbreed" (1969)

1. Sacked / Confusion Theme / The Halfbreed; 2. Born to Die; 3. Sinnin' for You; 4. Leavin' Trunk; 5. Just to Cry; 6. Too Much Thinking; 7. Think it Over / Too Much to Take

Skład: Miller Anderson - wokal i gitara; Spit James - gitara; Peter Dines - instr. klawiszowe; Gary Thain - gitara basowa; Keef Hartley - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: John Mayall - głos (1,7); Henry Lowther - trąbka, skrzypce; Harry Beckett - trąbka; Lyn Dobson - saksofon tenorowy, flet; Chris Mercer - saksofon tenorowy
Producent: Neil Slaven


Komentarze

  1. Piękna rzecz.
    Po prostu majstersztyk!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniany i niestety niedoceniany, a bezdyskusyjnie świetny BAND. Miło, że o nim pamiętasz.. "Halfbreed" - to faktycznie kawał fantastycznego grania.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chciałbym zapytać którą płytę zespołu uważasz za najlepszą i od której najlepiej rozpocząć słuchanie tej grupy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten album jest zdecydowanie najlepszy. Nigdy później zespół nawet nie zbliżył się do tego poziomu. Jeszcze na "Time Is Near" jest sporo dobrego grania. A pozostałe albumy możesz sobie w ogóle odpuścić. Chyba, że te dwa bardzo polubisz.

      Usuń
  4. Płyta jest rewelacyjna! Nie spodziewałem się tak fenomenalnego grania. Nawet te jazzowe smaczki brzmią tu wyśmienicie. Tym bardziej jest to dla mnie wyjątkowe bo nie znoszę jazzu. A tutaj wszystko jest w doskonałych proporcjach. Jest też ukochany prze zemnie hammond.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ten album to fantastyczna mieszanka przeróżnych stylów i gatunków, a choć proporcje są różne w poszczególnych utworach, to całość brzmi niezwykle spójnie. Zdecydowanie jeden z moich kilkudziesięciu ulubionych longplayów.

      A jazz ma wiele różnych odmian. Nawet takie, które mają więcej wspólnego z rockiem, niż niektóre odmiany rocka.

      Usuń
  5. No właśnie ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że jazzowe wstawki(np.solówki gitary lub klawiszy) bardzo mi się podobają w twórczości chociażby Gallaghera, Jeffa Becka czy też Allmanów a teraz też Keef Hartley Band. Sam się sobie dziwię bo nie lubię jazzu. Możesz coś polecić hard rockowego z lekkim zabarwieniem jazzowym?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przede wszystkim utwór "Gold and Silver" Quicksilver Messenger Service (z niezatytułowanego debiutu grupy). To de facto rockowa wersja jazzowego standardu "Take Five" Dave'a Brubecka.

      Na pewno znasz "No Quarter" Led Zeppelin, albo "Air Dance" Black Sabbath. Możesz natomiast poszukać alternatywnej wersji "Planet Caravan", która jest bardzo jazzowa. Poza tym do głowy przychodzą mi głównie wykonawcy, których wymieniłeś. Hardrockowcy raczej nie eksperymentowali z jazzem. Co innego bluesrockowcy. John Mayall na albumach "Bare Wire", "The Turning Point", "Jazz Blues Fusion" i "Moving On". W podobnym klimacie są dokonania grupy Colosseum (założonej przez współpracowników Mayalla), np. "Valentyne Suite". Także The Butterfield Blues Band na "East-West" zahaczyli w dwóch utworach o jazz (a reszta to doskonały blues, wstyd nie znać tak dobrego albumu).

      Mogę też polecić "The Inner Mounting Flame" Mahavishnu Orchestra. To zespół założony przez jazzowych muzyków (m.in. współpracowników Milesa Davisa), grających jazz, ale tak agresywnie i ciężko brzmiący (w składzie jest gitara, a nie ma dęciaków), że w 1971 roku, gdy album się ukazał, mało który zespół rockowy brzmiał tak ciężko i agresywnie.

      Usuń
  6. Dzięki za blog. Z miłą satysfakcją odsłuchuje kolejną płytę. Dobrze, że jesteś i piszesz(masz lekkie pióro). Dzięki Tobie (i Spotify) poznaję fantastyczną muzykę. Kupuję oczywiście cd bo lubię fizyczny nośnik.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)