[Recenzja] Pink Floyd - "The Endless River" (2014)



"The Endless River" to najbardziej wyczekiwana, ale i budząca najwięcej obaw tegoroczna premiera płytowa. David Gilmour postanowił niepodziewanie powrócić do szyldu Pink Floyd po dwudziestu latach od ostatniego albumu. Historia tego materiału sięga zresztą pierwszej połowy lat 90., gdy Gilmour, Rick Wright i Nick Mason, wraz z zastępami muzyków sesyjnych, pracowali nad "The Division Bell". Pomysły na utwory brały się z jamowania w studiu, wspólnych improwizacji (oprócz członków zespołu brali w nich udział także sesyjni muzycy, m.in. basista Guy Pratt i klawiszowiec Jon Carin). Zostało zarejestrowane wiele godzin materiału, z którego tylko część została rozwinięta w utwory, które trafiły na "The Division Bell". Już w tamtym czasie zespół planował z pozostałych fragmentów sesji wydać osobny longplay. Miał to być zbiór instrumentalnych utworów o ambientowym charakterze, roboczo zatytułowany "The Big Spliff". Przedsmakiem tego wydawnictwa był 20-minutowy dźwiękowy kolaż, puszczany z taśmy przed koncertami grupy na trasie w 1994 roku (później trafił na kasetowe wydanie koncertówki "Pulse"). Muzycy postanowili jednak zawiesić działalność zespołu i tym samym przestali przejawiać jakiekolwiek zainteresowanie opublikowaniem "The Big Spliff".

Dopiero po śmierci Wrighta w 2008 roku, Gilmour i Mason zaczęli ponownie myśleć o wydaniu tych nagrań. Od 2012 roku materiał wędrował między różnymi producentami, którzy go cięli i miksowali, a pod koniec 2013 roku zarejestrowane zostały nowe partie żyjących członków ostatniego wcielenia grupy, basisty Guya Pratta oraz saksofonisty Gilada Atzmona; nieco później w studiu pojawiły się także chórzystki. Co więcej, w całość wmiksowano także nieznane wcześniej partie zmarłego klawiszowca zarejestrowane podczas próby zespołu w 1968 roku. Co z tego wszystkiego powstało? "The Endless River", jak ostatecznie nazwano album (słowa te pochodzą z tekstu utworu "High Hopes" wieńczącego album "The Division Bell"), to bardzo specyficzne wydawnictwo. Album składa się z osiemnastu, przeważnie dość krótkich utworów, w większości płynnie ze sobą połączonych, tworząc cztery dłuższe formy (odpowiadające czterem stronom winylowego wydania - bo w takiej formie album też został wydany). W przeciwieństwie do wcześniejszych wydawnictw wydanych pod tym szyldem, jest to muzyka w znacznej części instrumentalna. Czasem słychać głos ludzki w postaci sampli (np. przemowa Stephena Hawkinga w "Talkin Hawkin'") lub wokaliz  ("Talkin Hawkin'", "Surfacing"), ale dopiero w finałowym "Louder Than Words" pojawia się regularna partia wokalna Gilmoura śpiewającego tekst napisany przez Polly Samson.

Ten właśnie kawałek został wydany na promującym album singlu i jeszcze bardziej wzmocnił obawy dotyczące tego wydawnictwa. To banalna piosenka z mdłą melodią i okropnie przesłodzonym refrenem. Tak strasznego gniota ten zespół jeszcze nie nagrał. Takiego paskudztwa nie było nawet na "A Momentary Lapse of Reason" i "The Division Bell", choć już na obu tych albumach - nagranych po odejściu głównego kompozytora wcześniejszych wydawnictw, Rogera Watersa - spadek jakości jest bardzo duży. Reszta zawartego tu materiału na szczęście wypada lepiej, bo ma zupełnie inny charakter. Zamiast piosenkowego banału mamy tu granie faktycznie bliższe ambientu, często wzbogacone bardziej rockową dynamiką, ale na ogół raczej subtelne. Budowa tych nagrań jest zupełnie inna, niż na wcześniejszych albumach Pink Floyd, jednak całość jest przesiąknięta tym charakterystycznym floydowym klimatem, dużo tutaj od razu rozpoznawalnych solówek Gilmoura, a nawet zdarzają się bardzo wyraźne nawiązania do starszych kompozycji ("Shine on You Crazy Diamond" w "It's What We Do", "A Saucerful of Secrets" w "Skins", a także "Run Like Hell" w "Allons-y (1)" i "Allons-y (2)") lub nawet pochodzące z nich sample (np. orkiestrowy motyw z refrenu "Comfortably Numb" w "Anisina", dzwony z "Fat Old Sun" i "High Hopes" w "Louder Than Words").

Najbardziej spójnie i przemyślanie wypada pierwsza z czterech dłuższych form. Pozostałe trzy brzmią jak posklejane z losowo dobranych skrawków, ale to wciąż całkiem przyjemna muzyka, choć raczej do słuchania w tle. Niewiele tu wyróżniających się momentów. Obie odsłony "Allons-y" zwracają uwagę jako najbardziej energetyczne momenty, a wspólnie z umieszczonym pomiędzy nimi "Autumn '68" (zagranym wyłącznie na instrumentach klawiszowych) tworzą dość zgrabną całość. Z kolei "It's What We Do" wydaje się najbardziej kompletnym fragmentem, podczas gdy pozostałe brzmią jak szkice lub wstępy, interludia i zakończenia, z których tak naprawdę nic nie wynika. Nawet nie ma sensu przywoływać tu ich tytułów, bo są to drobiazgi, o których zapomina się zaraz po usłyszeniu. Szkoda, że tak łatwo nie da się zapomnieć o "Louder Than Words", który jako część albumu nic nie zyskuje, a nawet jeszcze bardziej irytuje. Kompletnie tu nie pasuje, ale został dodany ze względów czysto merkantylnych, żeby było czym promować całość. Zdecydowanie zaniża jej poziom, na co wpływ ma też wyjątkowo niefortunne umieszczenie tego kawałka na płycie - tak fatalne zakończenie pozostawia bardzo złe wrażenie po odsłuchu longplaya. Który i tak okazuje się znacznie lepszy niż przypuszczałem.

"The Endless River" podzielił słuchaczy Pink Floyd jeszcze przed swoją premierą. Wielu osobom nie spodobało się, że członkowie zespołu, który zawsze dbał o wysoką jakość swojej muzyki i trzymał archiwum zamknięte na klucz, nagle postanowili wydać odrzuty z najmniej ciekawego okresu swojej działalności. Inni narzekali na to, że nie będzie dużo śpiewania. A chyba wszystkich odrzuciła okładka - jeśli nie ze względu na kiepskie wykonanie, to na swoje łopatologiczne i pretensjonalne przesłanie. Z drugiej strony, nie brakuje też takich, którzy bezkrytycznie podchodzą do każdego wydawnictwa Pink Floyd, bo przecież tak wybitny zespół nie wypuściłby czegoś kiepskiego. Obiektywnie można stwierdzić, że to średnie wydawnictwo. Muzycy niby próbują tu nowych rozwiązań, ale też kurczowo trzymają innych, żeby całość wciąż brzmiała jak Pink Floyd, czasem zbyt nachalnie nawiązując do odległej przeszłości. Zbyt duża część tego albumu sprawia wrażenie przerywników pomiędzy właściwymi utworami, których prawie w ogóle tu nie ma. Mnie jednak "The Endless River" przekonuje bardziej od "A Momentary Lapse of Reason" i "The Division Bell", na których jest znacznie więcej piosenkowego banału, na drugim z nich przykrytego grubą warstwą neo-progowego patosu. 

Ocena: 6/10



Pink Floyd - "The Endless River" (2014)

LP1: 1. Things Left Unsaid; 2. It's What We Do; 3. Ebb and Flow; 4. Sum; 5. Skins; 6. Unsung; 7. Anisina
LP2: 1. The Lost Art of Conversation; 2. On Noodle Street; 3. Night Light; 4. Allons-y (1); 5. Autumn '68; 6. Allons-y (2); 7. Talkin Hawkin'; 8. Calling; 9. Eyes to Pearls; 10. Surfacing; 11. Louder Than Words

Skład: David Gilmour - gitara, gitara basowa, instr. klawiszowe, wokal (LP2: 11); Rick Wright - instr. klawiszowe; Nick Mason - perkusja
Gościnnie: Jon Carin - instr. klawiszowe; Damon Iddins - instr. klawiszowe; Guy Pratt - gitara basowa; Bob Ezrin - gitara basowa; Victoria Lyon - skrzypce; Honor Watson - skrzypce; Chantal Leverton - altówka; Helen Nash - wiolonczela; Gilad Atzmon - saksofon, klarnet (LP1: 7); Durga McBroom, Louise Clare Marshall, Sarah Brown - dodatkowy wokal (LP2: 10,11)
Producent: David Gilmour, Martin Glover, Andy Jackson i Phil Manzanera


Komentarze

  1. widzę, że też nie żywisz żadnych głębszych uczuć do tej płyty. ja cały czas zachodzę w głowę, co w niej słyszą ludzie z fejsbukowej grupy minimaxu, bo od rana opowiadają o płycie roku... to nawet nie jest najlepsza płyta wydana dzisiaj...

    OdpowiedzUsuń
  2. a może za 10 lat wszyscy beda sie rozpływac nad ta płyta? Na razie to kupa smieci niezle wymiksowana, na razie..

    OdpowiedzUsuń
  3. Specjalnie dzisiaj wstałem po północy aby ściągnąć płytkę z WiMPa i przesłuchać. Zasnąłem przy bodajże 3 czy 4 numerze. Słabizna... Z resztą raczej nie było można spodziewać się niczego lepszego - jeśli byłby to dobry materiał to już dawno ujrzałby światło dzienne. A tak w rękach trzymamy coś totalnie nijakiego kandydującego do miana najgorszej płyty Floydów. Śmieszą mnie recenzje typu tej z Teraz Rocka gdzie krążek dostał 5/5 :) Dużo chłodniejsze głowy ma prasa zagraniczna, która w większości miesza Endles River z błotem. U mnie też wkrótce będzie recenzja tylko nota o 1-2 oczka niższa;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze zmiksowana nuda z nazwą która przyciąga tłumy. Usnąłem w połowie. Jedyne co na tej płycie jest genialne to okładka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kuba, bo ludzie żyją legendą PF, poza tym są tacy, którzy bezkrytycznie wypowiadają opinie, byleby tylko mówić :) A w fb grupie Minimax, nie wypada wręcz powiedzieć czegoś nieprzychylnego na temat PF. Tam zawsze był w moim odczuciu nieco sekciarski klimat ;) i mimo, że lubię audycję Piotra Kaczkowskiego, to ludzie już niekoniecznie są odbiciem jego przekazu. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Swietny opis. Brawo, Paweł, Fajnie, że tak dokładnie to zrobiłeś. Też jestem zdania, że lepiej się na to patrzy, jak na 4 (czy raczej 5) utworów. Jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania na jej temat, bom nie skonczył. Akurat słucham na Spotify. Myślę, że dużo by dało, gdyby jednak dodać trochę śpiewania. Wtedy płyta dla mnie mogłaby mieć 10/10, a tak to estymuję na 7. Chyba nie mam ulubionych płyt instrumentalnych. Bo jednak Floydzi to ten dostojny rytm, śpiew z pasją, piękne (też czasem agresywne) solówki Gilmoura i Wrighta; tutaj natomiast brak tego śpiewu, trochę brak solówek no i za duża dominacja utworów instrumentalnych. Za bardzo to podobne w idei do płyty Gilmour i the Orb. Ale np. dziś jak słucham "Wish You Were Here", to też pomijam ostatnie części "Shine", prawie nie słucham "Welcome to the Machine" i "Have a Cigar". Na "Ciemną stronę Księżyca" w ogóle nie miewam ochoty, a "Money", choć świetny, mnie wkurza. Choć to jednak płyta wybitna. "Endless River" musi się przeżreć, jak bigos, ale nie jest to płyta z utworami, singlowa, to raczej zestaw instrumentariów, do których kilku można czasem wrócić. Szkoda i nieszkoda.

    OdpowiedzUsuń
  7. Płyta nie jest zła na pewno, pytanie tylko - czy doskonała? Myślę, że wszyscy nie podzielą tego drugiego określenia względem albumu, jednak nie można krytykować decyzji o jej wydaniu. Należy wziąć pod uwagę fakt, iż jest to swoisty hołd dla Ricka Wrighta. Sporo smutnej prawdy jest w powiedzeniu, że bardziej wypada traktować ją jako suplement do oficjalnej dyskografii, jednak zagorzali fani PF uznają inaczej. Cieszmy się zatem jeszcze tym jednym, najprawdopodobniej ostatnim wydawnictwem Legendy Rocka Progresywnego :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo fajna i uczciwa recenzja. Dla mnie ten album mógłby mieć 10/10 tylko dlatego że został wydany, to taka retrospekcja muzyczna z jednym małym minusem za zbyt dużą dosłowność. Jeśli ktoś spodziewał się drugiego "The Wall" to może być faktycznie zawiedziony z drugiej strony fakt, iż na płycie jest tylko jeden numer z wokalem, może świadczyć o tym, że był to celowy zabieg, aby było co puszczać w radiu:-) może lepiej (uczciwiej) byłoby pozostawić płytę w całości instrumentalną. Reasumując, chyba takiej płyty się właśnie spodziewałem, dla mnie to taki Pink Floyd'owy "Son of Alerik", bardziej oddaje klimat zespołu niż jakąkolwiek treść muzyczną i zakładam, że o to właśnie autorom chodziło :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie rozumiem komentarzy mówiących o hołdzie dla Ricka Wrighta - bardzo go cenię, był wspaniałym muzykiem, i nie umniejszam jego wkładu w sukces Floydów, ale po co wydawać odrzuty z sesji z jego udziałem? Czy w ten sam sposób za kilka lat dostaniemy album Floydów ze zmiksowanymi nagraniami z 1967 roku z udziałem Syda Barreta? Przecież też był przez pewien czas pełnoprawnym członkiem zespołu i jednym z jego założycieli, myślę, że bez niego historia Pink Floyd potoczyłaby się zupełnie inaczej...
    Mimo faktu, iż PF to mój ulubiony zespół, nie jestem w stanie przekonać się do tej płyty. Jest nudna i zbyt nijaka jak na album takiej legendy...The Division Bell było zdecydowanie lepszym zakończeniem działalności zespołu.

    OdpowiedzUsuń
  10. przeczytałem recenzję i komentarze-faktycznie Pink Floyd skończył sie w pietnastej minucie "The Piper at the gates of Dawn" reszta to komercha :-) w porównaniu z rzygowinami które obecnie nazywaja muzyką ta płyta błyszczy jak szalony diament :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Płyta jest wspaniała! Szukanie jej słabych punktów lub porównywanie do poprzednich dzieł- jest szukaniem dziury w całym!Pink Floyd kocha się za klimat, za uczucia,które ta muzyka wzbudzała i wzbudza.Odkrywczość Pink Floyd skończyła się na początku lat 70 ale to co dawali i dali teraz to klejnot o kształcie i blasku znanym do lat ale dalej błyszczącym.Pomysł aby nagrać (wydać) motywy sprzed 20 lat jest gratką dla fanów zespołu, może też podobać się każdemu.Zwracam tez uwagę,że większość artystów ma przypadłość utraty innowacyjności wraz z upływem lat i każdy powtarza sam siebie, nie oparł się temu nikt, ani Genesis, ani Pat Metheny ani Santana, Pink Floyd zrobili to w sposób piekny i profesjonalny.
    Płyta piękna, wzruszająca i dopracowana- szczególnie wersja 5.1 daje nieopisaną radość ze słuchania!

    OdpowiedzUsuń
  12. Wg mnie ten album zasługuje najwyżej na 5/10. Nie sądziłam, że nadejdzie dzień, w którym wystawię Pink Floyd tak niską ocenę - a jednak! Życie bywa rozczarowujące, tak jak rozczarowujące bywają albumy po latach.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024