[Recenzja] Roger Waters - "Amused to Death" (1992)



Po sukcesie przedstawienia "The Wall" w Berlinie, Roger Waters wpadł na pomysł, by jego kolejny album solowy przybrał podobną formę, co słynne dzieło Pink Floyd. "Amused to Death" to jeszcze jedna dwupłytowa - przynajmniej w wersji winylowej - opera rockowa, z płynnymi przejściami między utworami i kilkoma przewodnimi motywami przewijającymi w różnych momentach. Jakościowo jest to jednak nieporównywalnie niższy poziom. Można zapomnieć o tak wyrazistych i zróżnicowanych kompozycjach, jak "Another Brick in the Wall (Part II)", "Comfortably Numb" czy "Hey You". Całość brzmi raczej jak wariacje na temat tych mniej udanych kawałków w rodzaju "Nobody's Home" czy "Young Lust" - tyle że wykonane znacznie bardziej anemicznie i przepełnione nieznośną dawką patosu.

Dominują ballady, w których dzieje się naprawdę niewiele, jak na ich długość, i kompletnie nic dla mnie interesującego Formalnie są to właściwie proste piosenki, o schemacie zwrotka-refren. Poszczególne fragmenty są tutaj zdecydowanie za długo przeciągane, bez uzasadnienia stricte muzycznego, a jedynie ze względu na przesadnie długie teksty. Aranżacje są anachroniczne, wtórne względem wcześniejszych dokonań Watersa, prseważnue bardzo proste, kontrastując z nierzadko symfonicznym patosem. O ile warstwa instrumentalna jest mało angażująca, to egzaltowane melodeklamacje lub pełen pretensji niemal krzyk lidera, nierzadko w towarzystwie chórzystek, mają najwyraźniej nadrobić brak emocjonalności w samej muzyce, ale raczej pogłębiają patos i moje poczucie obcowania ze strasznym kiczem. Tak jest w obu częściach "Perfect Sense" i "Late Home Tonight", w trzeciej części "What God Wants", a także w "Too Much Hope",  "Watching TV", "Three Wishes", "It's a Miracle" i tytułowym "Amused to Death". A to już ponad połowa albumu! Zresztą w pozornie żywszych "The Bravery of Being Out of Range" i "What God Wants (Part II)" otrzymujemy dokładnie to samo, tylko z nieco cięższym brzmieniem. Jedynie w pierwszej odsłonie "What God Wants" faktycznie pojawia się trochę więcej energii, ale ten akurat kawałek zmierza w stronę hardrockowej sztampy. Całości dopełnia pretensjonalny wstęp "The Ballad of Bill Hubbard" z przemową weterana I wojny światowej, Alfreda Razzella,

Gdyby chociaż ten album nie był tak cholernie długi... Bo siedemdziesiąt minut muzyki tak ubogiej w treść i tak jednostajnej w formie to naprawdę srogie przegięcie. Przesłuchanie tego wydawnictwa w całości za jednym podejściem jest dla mnie niewykonalne. Autentycznie  przysypiam ze znużenia, bez względu na porę dnia. W bardziej skondensowanej wersji nie byłoby pewnie aż tak tragicznie - tym bardziej, że "Amused to Death" ma pewne plusy. Mimo swojego anachronizmu, nie zestarzał się tak bardzo, jak poprzedni album Watersa, "Radio K.A.O.S.". Inna sprawa, że już w chwili wydania brzmiał nieco przestarzale, raczej w stylu poprzedniej dekady, niż wykonawców zdobywających popularność na początku lat 90. Dobrym posunięciem było natomiast danie trochę więcej pola do popisów instrumentalistom. Wciąż bardzo dużo tutaj wokalu, ale zdarzają się też odrobinę dłuższe - w porównaniu z wcześniejszymi solowymi wydawnictwami Watersa - fragmenty instrumentalne, w których na pierwszy plan wychodzi Jeff Beck. I jego gitarowe solówki są zdecydowanie najjaśniejszym punktem całości, nawet jeśli sprowadzają się głównie do imitowania Davida Gilmoura.

Ocena: 3/10



Roger Waters - "Amused to Death" (1992)

1. The Ballad of Bill Hubbard; 2. What God Wants (Part I); 3. Perfect Sense (Part I); 4. Perfect Sense (Part II); 5. The Bravery of Being Out of Range; 6. Late Home Tonight (Part I); 7. Late Home Tonight (Part II); 8. Too Much Rope; 9. What God Wants (Part II); 10. What God Wants (Part III); 11. Watching TV; 12. Three Wishes; 13. It's a Miracle; 14. Amused to Death

Skład: Roger Waters - wokal, gitara basowa (2,13), syntezator (2,4), gitara (5,11,14); Patrick Leonard - instr. klawiszowe (1-5,8-13), programowanie (1), aranżacja chóru (2,9-11,13), głos (4); Jeff Beck - gitara (1,2,10-14); Andy Fairweather Low - gitara (2,6-9,11,12), dodatkowy wokal (6,7); Geoff Whitehorn - gitara (2,8,10,14); Tim Pierce - gitara (2,5,9.12); Steve Lukather - gitara (3,4,8); B.J. Cole - gitara (3,4); Rick DiFonso - gitara (3,4); Bruce Gaitsch - gitara (3,4); Randy Jackson - gitara basowa (2,9); Jimmy Johnson - gitara basowa (3,4,6-8,10,12-14); John Patitucci - gitara basowa (11); Graham Broad - perkusja i instr. perkusyjne (3-4,6-10,12,14); Luis Conte - instr. perkusyjne (1,3,4,6-8,10,12); Brian Macleod - instr. perkusyjne (3,4); Denny Fongheiser - perkusja (5); Jeff Porcaro - perkusja (13); Guo Yi & the Peking Brothers - dulcimer, lutnia, zhen i obój (11); Steve Sidwell - kornet (6,7); John Pierce - saksofon (13); John "Rabbit" Bundrick - organy (12); P.P. Arnold, Doreen Chanter, Rita Coolidge, N'Dea Davenport, Stan Farber, Lynn Fiddmont-Linsey, Jim Haas, Don Henley, Natalie Jackson, Jon Joyce, Katie Kissoon, Jessica Leonard, Jordan Leonard - dodatkowy wokal; Alf Razzell - głos (1,14)
Producent: Patrick Leonard i Roger Waters


Komentarze

  1. Pamiętam do dziś pierwsze starcie z tą płytą. Zasadniczo byłem ciekaw czym ludzie się zachwycają i liczyłem na coś przynajmniej na poziomie Final Cut a otrzymałem typowe Watersowskie post floydowskie lanie wody. Gniotem to to nie jest ale to po prostu bardzo nudna płyta, definitywny przerost formy nad treścią. O wiele bardziej mi podchodzi Gilmourowskie wcielenie Floydów niż solowy Waters, jest tam znacznie więcej luzu i zgrabnych melodii, te płyty nie są tak męczące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja słuchając solowego Watersa pamiętam tylko jak się wymęczyłem.

      Usuń
    2. Boże, Ty widzisz i nie bgrzmisz!?
      Tak jak uwielbiam Jeffa Becka i na każdej jednej płycie, gdzie grał, można znaleźć albo perełki, albo cała płyta to perełka, tak tutaj Waters tak przegiął pałę swoim patosem, doprawionym jeszcze gorszymi przeszkadzajkami (dźwięki natury, dialogi, wybuchy i inne pierdu-pierdu), że nawet piekielnie mocne, zazwyczaj boskie zagrania Becka giną, no giną w morzu tej szmirzy, gdzie ani kompozycyjnie, ani kompozytorsko, ani pod kątem zróżnicowania, ani żadnym innym kątem nic nie broni tej pozycji od zrównania jej z ziemią i zakopania tamże na zawsze.
      Po wysłuchaniu tylko 2 razy tej masakry (bo trzeci raz się nie dało), uznałem, że to najdroższy longplay świata jeśli chodzi o jednostkową cenę minuty muzyki – przecież tam dobre 20% czasu zajmują dźwięki amuzyczne. Roger! Rozmowę telefoniczną to ja mogę sobie posłuchać przy budce telefonicznej albo na ulicy - za darmo! A nie, że będę płacił za nią, choć płaciłem za muzykę! Oszukałeś nas!

      Usuń
  2. Bywa tak, że spotka się kilku gości i nagra coś ponadczasowego i monumentalnego - a tymczasem, jak zaczynają tworzyć osobno, to wychodzi z tego przeciętna muzyka (i celowo nie piszę, że ta muzyka jest ''słaba, beznadziejna'' - bo tak nie jest, trzyma ona pewien poziom).

    Czego tu brakuje? Tego czegoś, czego poszukiwali już alchemicy w średniowieczu: tego pierwiastka magii. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brak magii to subiektywne odczucie i ktoś może stwierdzić, że coś takiego jak najbardziej tutaj jest. A ponieważ obaj będziecie mówić jedynie o swoich własnych odczuciach, to obaj będziecie mieć rację. Natomiast temu albumowi akurat można całkiem sporo zarzucić operując konkretami. Jak już się nagrywa tak długie wydawnictwo, to dobrze byłoby jakoś je zróżnicować. A gdy sięga się po taki środek wyrazu, jakim jest patos, to dobrze byłoby czymś go umotywować albo czymś go zrównoważyć. Sięganie po raz kolejny po rozwiązania, które stosowało się już kilkanaście lat wcześniej, też na pewno nie jest zaletą.

      Usuń
  3. To był wrześniowy niedzielny wieczór 1992 roku. Włączyłem "trójkę" mając słuchawki na uszach w pokoju oświetlonym blaskiem świecy a może i księżyca... I nastała muzyka. Dobra muzyka. Słucham więc dalej zaciekawiony. No i pojawia się głos wokalisty. Znajomy. No ale to nie może być on. Każdy fan już dawno stracił nadzieję na jego nową muzykę. Koniec piosenki. Pani redaktor prowadząca audycję mówi: "W dłoniach które trzymają białego gołębia symbolu pokoju, nie znajdzie się miejsce na broń... Dziś nie wysłuchamy audycji jak co tydzień lecz muzyki z nowej, właśnie wydanej płyty Rogera Watersa..." I następne utwory były tak ekscytujące jak pierwsze me odkrywanie muzyki Pink Floyd. A numer który pierwszy usłyszałem to "The Bravery of Being Out of Range". Muzyka i teksty z tej płyty są ważne dla mnie do dziś. To wiele nocy i ważnych chwil w życiu. Dla mnie album wielki. A usłyszeć jego fragmenty na żywo to istny cud.
    Panie Pawle... dziękuję że pan wciąż pisze recenzje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miła do przeczytania historia prywatnych odczuć emocjonalnych powiązanych z muzyką. Zapewne za każdym razem kiedy słyszy pan tą płytę przypomina sobie ten niedzielny wrześniowy wieczór 92.

      Usuń
    2. Hodowca - no to teraz pojechałeś! ;-)
      No ale tak, wierzę, że gdy jest nastrój, odpowiednia pora i sytuacja, to odpowiednie słowa trafią do złaknionego odbiorcy i przykleją się na amen, na zabój - nawet jeśli po latach coś nam się zmieni muzycznie, to jednak stare będzie nadal jare.
      Ja tylko pamiętam swoją młodzieńczą fascynację Ironami. Później jednak, gdy dojrzałem do art-rocka i jazz-rocka, zrozumiałem, że to ich granie jest prostackie, jednak pewne ich kawałki nadal tkwią we mnie. Takie smaki dzieciństwa: mamine kluski lane - tylko mleko, mąka i jajko, kulinarne prostactwo, ale to nadal "TWOJE" lane kluski.

      Usuń
  4. Album zdecydowanie zaniżony w tym rankingu. Jest to płyta koncepcyjna z całym dobrodziejstwem pózniejszej twórczości Watersa. Ktoś może powiedzić - smęcący dojrzały mężczyzna w tyglu patosu, a inni mogą to odbierać jako esencję stylu, ciekawą indywidualną płytę artysty, pochylenie się nad płycizną konsumpcyjnego świata, obraz czasu, oryginalny klimat, dużo przestrzeni, harmonii w muzyce. Płyta jest wybitnie nagrana. Posiadam wersje Mastersound gold disc. To absolutnie gorna półka realizacji dźwiękowej. W wielu recenzjach zgadzam się z Panem Pawłem, tu jednak nie. Dla mnie 8/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żadna ocena nigdy nie jest ani zaniżona, ani zawyżona - bo one pokazują tylko to, jak bardzo dany album podoba mi się w danym momencie. Naprawdę, zachęcam do zapoznania się z zakładką "Skala ocen", tam wszystko jest wyjaśnione.

      Z przedstawionymi zarzutami można oczywiście polemizować i nie podzielać opinii. Ja kompletnie nie zgadzam się z Twoimi pochwałami typu obraz czasu, oryginalny klimat. To jest przecież któreś z rzędu wydawnictwo Watersa, na którym wałkuje rozwiązania stosowane od czasu "The Wall", a nawet starsze. Brzmieniowo też tkwi co najmniej jedną nogą w poprzedniej dekadzie, bo na początku lat 90. do łask wróciło surowsze brzmienie. Nagrane i wyprodukowane jest to może na wysokim poziomie, ale jak dla mnie zbyt sterylnie. Dla mnie ważniejsze jest, żeby sama muzyka była ekscytująca, żeby coś się w niej działo, żeby było choć trochę spontaniczności.

      Usuń
  5. To jest chyba najbardziej nietrafiona recenzja płyty jaką na tym ulubionym dla mnie forum Panie Pawle przeczytałem .... dla mnie 10/10 proszę o poprawienie recenzji z wyrazami dalszej sympatii Jacenty

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jakieś konkretne argumenty? Nie wiem, może chociaż polemika z moimi zarzutami czy cokolwiek.

      Usuń
    2. Hej, Anonimie - a ja akurat odbieram tę płytę bardzo podobnie, co tutejszy gospodarz. Waters chyba pozazdrościł stylu "śpiewania" Dylanowi i Knopflerowi, bo zaczął skandować i wyduszać z siebie dźwięki. 70 minut męczarni. Sorry, to nie śpiew, a dręczenie słuchacza, zaś jeśli to poezja śpiewana, to z dwojga złego wybiorę Stare NieDobre Małżeństwo albo Michała Bajora. A to, że Waters miał tu kompozytorski kryzys, niech świadczy fakt, że niemałą część płyty zajmują dźwięki amuzyczne. Sorry, ale wybuchy, dialogi czy tykanie budzika to ja sobie zrobię sam w domu - za darmo.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024