[Recenzja] David Gilmour - "About Face" (1984)



Debiutancki album Davida Gilmoura przyniósł muzykę o jednoznacznie rockowym charakterze, charakteryzującą się raczej surowym brzmieniem. Była to swego rodzaju odskocznia od grania bardziej wyrafinowanej muzyki z grupą Pink Floyd i spędzania w studiu wielu miesięcy na dopieszczaniu materiału. Inaczej przedstawia się sprawa z jego drugim solowym longplayem, wydanym sześć lat później "About Face". Album ten nie był już tylko pobocznym projektem nagranym w wolnej chwili z paroma przyjaciółmi, ale prawdziwym testem, który miał pokazać ile Gilmour jest wart bez właśnie rozwiązanego Pink Floyd. Będąc tego świadomym, muzyk postanowił zaangażować do współpracy wiele znanych nazwisk, wśród których znaleźli się m.in. Steve Winwood, Jon Lord, Pino Palladino, Jeff Porcaro, Roy Harper czy odpowiadający z niektóre teksty Pete Townshend, a także producent Bob Erzin. W nagraniach wzięła też udział The National Philharmonic Orchestra, której partie zostały rozpisane przez Michaela Kamena.

"About Face" jest zatem albumem przygotowanym z wielkim rozmachem, co jednoznacznie sugeruje bardziej komercyjne nastawienie. Stąd też pewne dość duży rozrzut stylistyczny. Obok jednoznacznie rockowych kawałków ("Until We Sleep", "All Lovers Are Deranged"), znalazło się też sporo radiowego grania ("Love on the Air", "You Know I'm Right"), odrobina funku ("Blue Light"), różnego rodzaju ballady (pełna patosu "Out of the Blue", skromniejsze "Cruise" i "Near the End"), a także pewna namiastka dokonań Pink Floyd z czasów "The Wall" / "The Final Cut" ("Murder"). Całości dopełnia instrumentalny "Let's Get Metaphysical", czyli gitarowe solo Gilmoura z dodatkiem pretensjonalnego akompaniamentu orkiestry. Gdyby chociaż muzyk pokazał tu jakieś ponadprzeciętne umiejętności wykonawcze i kompozytorskie, to może jeszcze taka aranżacja miałaby trochę sensu i uzasadnienia.

A skoro już mowa o wykonaniu, to przez cały album ani lider, ani zaproszeni przez niego muzycy nie prezentują tutaj niczego nadzwyczajnego. Grają bardzo poprawnie, bezpiecznie, zachowawczo. Przynajmniej kompozycje prezentują się nieco lepiej, odrobinę bardziej charakterystycznie, niż na poprzednim longplayu Gilmoura. Nie wszystkie, bo często jest topornie ("Until It Sleep"), sztampowo ("All Lovers Are Deranged") lub banalnie ("Blue Light", "You Know I'm Right"). Z drugiej strony, takie kawałki, jak "Murder", "Love on the Air", "Cruise" i ewentualnie (jeśli zignorować jego aranżację) "Out of the Blue", są całkiem zgrabne i przyjemne. Nie na tyle, bym do nich wracał, ale wystarczająco, bym odnotował, że Gilmour poczynił pewien nieznaczny postęp jako kompozytor.

"About Face" potwierdził, że Gilmour solo tak naprawdę niewiele ma do zaoferowania. Longplay spotkał się co prawda z pewnym zainteresowaniem (doszedł do 21. miejsca UK Albums Chart i 32. pozycji w amerykańskim notowaniu), ale można przypuszczać, że bardziej przyczyniła się do tego sława byłego muzyka Pink Floyd, niż jakość tego materiału. Ma on pewien potencjał komercyjny, choć nie tak znów wielki i zawarta tu muzyka raczej nie wyróżnia się z tłumu podobnych wydawnictw z tamtego okresu. Natomiast poza przyjemnymi melodiami i brzmieniem, nie ma właściwie nic do zaoferowania.

Ocena: 6/10



David Gilmour - "About Face" (1984)

1. Until We Sleep; 2. Murder; 3. Love on the Air; 4. Blue Light; 5. Out of the Blue; 6. All Lovers Are Deranged; 7. You Know I'm Right; 8. Cruise; 9. Let's Get Metaphysical; 10. Near the End


Skład: David Gilmour - wokal i gitara; Ian Kewley - instr. klawiszowe; Pino Palladino - gitara basowa; Jeff Porcaro - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Steve Winwood - pianino (3), organy (4); Jon Lord - syntezatory; Anne Dudley - syntezatory; Bob Ezrin - instr. klawiszowe, orkiestracja; Barbara Snow, Roddy Lorimer, Simon Clarke, Tim Sanders - instr. dęte; Luís Jardim, Ray Cooper - instr. perkusyjne; Roy Harper, Sam Brown, Vicki Brown, Mickey Feat - dodatkowy wokal; The National Philharmonic Orchestra; Michael Kamen - orkiestracja
Producent: Bob Ezrin i David Gilmour


Komentarze

  1. Płyta mocno średnia. W pamięci zostają - choc w nieoczywisty sposob- jedynie Murder i Near The End. Reszta to nieciekawy pop rock. Gilmour ciekawie gra na gitarze ale kompozytorem jest kiepskim. Co potwierdził na A Momentary Lapse Of Reason.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bingo. Ma co prawda przerzuty geniuszu, ale nadzwyczaj rzadkie. Jak pisałem tu wcześniej, jeden bez drugiego dla mnie mógłby nie istnieć. Tylko w parze - i to wspomagani mocno Wright'em - dawali czadu.

      Usuń
  2. Tak jest - płyta OK, ale gdyby nie Murder, Love on the air, przyjemniacki Cruise czy Near the end, mogłaby w ogóle nie istnieć. I takie samo odczucie się ma słuchając "Pinka Floyda" bez Watersa - tzn. te wszystkie "Momentary lapsy" i "Division bellsy" to takie granie, mówiąc muzycznie: 1, 5, 7 i powrót do 1. Dur/mol i niewiele więcej. Co nie znaczy, że Waters solo to jak klasyczny Pink Floyd - o nie! On solo to w ogóle zagubił się w nadmiarze przekazu nad treścią, gdzie dobre 10-20 minut z każdej jego solowej płyty to amuzyczne dialogi, budziki, wybuchy i inne monotonne, często przydługaśne dźwięki-przeszkadzajki – a gdzie muza, ja się pytam!?
    Ale wracając do Pinka Floyda bez Watersa (czytaj: Gilmour solo), to co tu gadać: taki "Pink Floyd" zyskuje tylko na braku Watersowych OD-głosów, jednak kompozytorsko, a już na pewno ambicjonalnie, to okazuje się po raz kolejny, że Pink Floyd to jednak Waters+Gilmour. Natomiast jeden bez drugiego: marnie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)