[Recenzja] Fleetwood Mac - "Future Games" (1971)



Nieczęsto się zdarza, by założyciel zespołu był pierwszym członkiem, jaki go opuścił. Tak jednak stało się w przypadku Fleetwood Mac. Peter Green został usunięty ze składu, gdy jego narkotykowe uzależnienie i pogarszający się stan zdrowia psychicznego, stały się zagrożeniem dla dalszej działalności. Niedługo później ze składem rozstał się także Jeremy Spencer. Podczas trasy koncertowej w lutym 1971 roku poinformował pozostałych muzyków, że idzie po gazetę, po czym już nie wrócił... Po kilku dniach szalonych poszukiwań okazało się, że wstąpił do religijnego ruchu Children of God, rezygnując z muzycznej kariery. Co ciekawe, zespół zwrócił się wówczas do Greena, aby wziął udział w pozostałych zaplanowanych koncertach, na co gitarzysta chętnie przystał. Było to jednak rozwiązanie tymczasowe. Po zakończeniu trasy postanowiono zebrać nowy skład. Do Micka Fleetwooda, Johna McVie i Danny'ego Kirwana oficjalnie dołączyła współpracująca z grupą od dłuższego czasu pianistka Christine Perfect - teraz już Christine McVie - a także gitarzysta Bob Welch. Latem 1971 roku odświeżony zespół zabrał się do pracy nad nowym albumem, który ukazał się już we wrześniu, pod tytułem "Future Games".

Gdy tylko zabrakło w grupie Petera Greena i Jeremy'ego Spencera, pozostali muzycy praktycznie natychmiast odeszli od swoich bluesowych korzeni, na rzecz zwykłego rocka. Już wtedy zdradzając wyraźne ciągoty w bardziej popowym kierunku i nastawienie na amerykański rynek. Na repertuar złożyły się trzy kompozycje Kirwana oraz po dwie Christine McVie i Welcha. Kompozytorzy sami zaśpiewali w swoich utworach. Co nie było najlepszym rozwiązaniem. O ile gitarzyści poradzili sobie całkiem przyzwoicie, tak wysilony śpiew McVie wypada dużo słabiej. Zresztą obie jej kompozycje - bardziej rockowy "Morning Rain" i popowy "Show Me a Smile" - wypadają po prostu banalnie. Tylko odrobinę lepiej poradził sobie Welch. Tytułowy "Future Games" ma całkiem zgrabne zwrotki, ale przeciągnięty, mdły refren brzmi już okropnie; w dodatku całość jest strasznie rozwleczona, zawierając znacznie mniej treści, niż należałoby się spodziewać po nagraniu trwającym ponad osiem minut. Z kolei "Lay It All Down" to dość sztampowy, quasi-hardrockowy (niby ciężki, z typowymi dla tego stylu riffami i zagrywkami, ale bardzo wygładzony produkcyjnie) kawałek, który przynajmniej wnosi na ten album trochę więcej energii.

Honoru grupy broni Kirwan. Co prawda i jemu zdarzył się jeden gniot (zalatujący country "Sometimes", który spokojnie mógłby skończyć się po dwóch minutach, a trwa niemal trzy razy tyle), ale dwie pozostałe kompozycje jego autorstwa są najlepszymi na płycie. "Woman of 1000 Years" i "Sands of Time" posiadają zgrabne melodie i przyjemne brzmienie, w którym istotną rolę odgrywają czyste partie gitary i instrumenty klawiszowe, ale nie brakuje także ostrzejszych solówek i wyrazistej gry sekcji rytmicznej. Oba nagrania bardzo mocno kojarzą się z tymi pastoralnymi utworami Wishbone Ash, "Sands of Time" mógłby w identycznej aranżacji trafić na któryś z wczesnych albumów tamtej grupy (najbardziej pasowałby chyba na "Wishbone Four"). Moim zdaniem jest to najlepsze nagranie Fleetwood Mac bez Petera Greena - szkoda tylko, że tak mocno kojarzy się z twórczością innego wykonawcy. Na albumie znalazł się także instrumentalny jam "What a Shame", podpisany przez cały skład. Ten trwający niewiele ponad dwie minuty kawałek powstał tylko dlatego, że przedstawiciele wytwórni odmówili wydania longplaya z siedmioma nagraniami. Warto odnotować gościnny udział saksofonisty Johna Perfecta, ale sam kawałek jest typowym zapychaczem, nie oferującym nic ciekawego ani pod względem melodycznym, ani technicznym, ani żadnym innym.

"Future Games" to oznaka kryzysu, który miał się jeszcze bardziej pogłębiać wraz z kilkoma następnymi albumami, zanim zespół przekształcił się w popową megagwiazdę (aczkolwiek mnie ten późniejszy okres kompletnie nie interesuje). Nic w tym dziwnego, skoro w zespole nie było już głównego kompozytora, a Bob Welch i Christine McVie, próbujący go zastąpić także w tej roli, poradzili z tym sobie, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Jedynie Danny Kirwan - który już wcześniej miał istotny wkład kompozytorski - uratował ten album przed kompletną klapą. Choć i jego utwory nie są przecież pozbawione wad. Wykonanie całego longplaya jest raczej przeciętnie, jedynie momentami robi nieco lepsze wrażenie (głownie w dwóch chwalonych przeze mnie kompozycjach Kirwana). O aranżacjach i brzmieniu nie ma nawet co wspominać, bo są typowe dla ówczesnego (pop)rockowego mainstreamu, absolutnie niczym nie zwracając uwagi. "Future Games" to w znacznej części zupełnie bezbarwne granie, z paroma przebłyskami i w sumie niewieloma momentami, które są bardzo złe, ale całość nadaje się co najwyżej do puszczenia w tle. Nie sądzę jednak, bym kiedykolwiek wybrał do słuchania w tle właśnie ten album.

Ocena: 5/10



Fleetwood Mac - "Future Games" (1971)

1. Woman of 1000 Years; 2. Morning Rain; 3. What a Shame; 4. Future Games; 5. Sands of Time; 6. Sometimes; 7. Lay It All Down; 8. Show Me a Smile

Skład: Danny Kirwan - gitara, wokal (1,5,6); Bob Welch - gitarawokal (4,7); Christine McVie - instr. klawiszowe, wokal (2,8); John McVie - gitara basowa; Mick Fleetwood - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: John Perfect - saksofon (3)
Producent: Fleetwood Mac


Po prawej: okładka wydania amerykańskiego.


Komentarze

  1. ja nie wiem co ty tak psioczysz, na późniejsze Fleetwood Mac, Rumours, S/T, Tusk i Tango In The Night, to są świetne płyty, takiego popu świetnego, to teraz w mainstreamie, nie ma za wiele :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właściwie, to psioczę tu tylko na albumy z okresu 1971-74, przed fuzją Fleetwood Mac z Buckingham Nicks ;) O tych późniejszych piszę tylko, że mnie nie interesują, ale mogę się zgodzić, że w kategorii popu nie jest to zła muzyka.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024