[Recenzja] Fleetwood Mac - "Fleetwood Mac" (1968)



Nazwa Fleetwood Mac kojarzona jest obecnie przede wszystkim z kilkoma poprockowymi albumami z drugiej połowy lat 70., które odniosły spory sukces komercyjny. Dekadę wcześniej był to zupełnie inny zespół, zarówno pod względem personalnym, jak i stylistycznym. Założony został w 1967 roku przez brytyjskiego gitarzystę Petera Greena, który kilkanaście miesięcy wcześniej zasłynął jako następca Erica Claptona w grupie Bluesbreakers Johna Mayalla, z którą nagrał album "A Hard Road" i kilka singli. To właśnie tam poznał basistę Johna McVie, a także zasugerował liderowi wyrzucenie perkusisty Aynsleya Dunbara (który wyraził swoje rozgoryczenie formując grupę The Aynsley Dunbar Retaliation, co dosłownie znaczy "odwet Aynsleya Dunbara") i ściągnięcie na jego miejsce Micka Fleetwooda, z którym grał już wcześniej. Peterowi tak dobrze współpracowało się z tą sekcją rytmiczną, że zaproponował im stworzenie nowej grupy, a jako dodatkową zachętę postanowił ochrzcić ją nazwą łączącą ich nazwiska - Fleetwood Mac.

Fleetwood od razu się zgodził. McVie, który współpracował z Mayallem już kilka lat, początkowo był niechętny. Wziął jeszcze udział w nagraniu kolejnego albumu Bluesbreakers, "Crusade" (na którym zadebiutował nastoletni Mick Taylor, późniejszy gitarzysta Rolling Stones, zaś perkusistą został Keef Hartley), zanim zdecydował się wesprzeć Greena i Fleetwooda, którzy w międzyczasie zdążyli już zatrudnić jako basistę Boba Brunninga. Po dołączeniu McViego, bezrobotny Brunning związał się na krótko z grupą Savoy Brown, a następnie wycofał się całkowicie z muzycznego biznesu. Składu Fleetwood Mac dopełnił Jeremy Spencer. Co ciekawe, początkowo miał być jedynie pianistą, ale ostatecznie został jednym z dwóch śpiewających gitarzystów. Regułą stało się jednak, że w ogóle nie udzielał się w utworach śpiewanych przez Greena, natomiast w śpiewanych przez siebie grał solowe partie (używając wyłącznie techniki slide), podczas gdy drugi z gitarzystów odpowiadał w nich za rytmiczny akompaniament.

Jak niemal wszyscy w tamtym czasie, muzycy postanowili grać bluesa, wzbogaconego rockową energią. Szybko podpisali kontrakt z wytwórnią Blue Horizon należącą dla Mike'a Vernona - wielkiego propagatora muzyki bluesowej na Wyspach Brytyjskich, który jako producent wspierał m.in. takich wykonawców, jak John Mayall, Savoy Brown, Ten Years After, The Aynsley Dunbar Retaliation czy Chicken Shack. Również kilka pierwszych albumów Fleetwood Mac zostało nagrane pod producenckim nadzorem Vernona. Nie przypadkiem wspominam powyżej tak wiele nazw i nazwisk - stanowią one bowiem doskonały przegląd tego, co działo się wówczas na brytyjskiej scenie muzycznej, zdominowanej przez blues rock. Debiutancki album Fleetwood Mac to dokładnie taka sama muzyka, jaką można znaleźć na ówczesnych wydawnictwach wspomnianych - i wielu innych - wykonawców.

I podobnie jak na innych bluesrockowych debiutach, część repertuaru to przeróbki bluesowych standardów. Muzycy wzięli na warsztat m.in. kompozycje Howlin' Wolfa ("No Place to Go"), Roberta Johnsona ("Hellhound on My Trail") i Elmore'a Jamesa ("Shake Your Moneymaker"). Zdecydowana większość utworów to jednak autorskie kompozycje Greena lub Spencera. Energetyczne kawałki bluesrockowe (np. "My Heart Beat Like a Hammer", "Long Grey Mare", "No Place to Go") lub rockandrollowe ("Shake Your Moneymaker") przeplatają się z wolniejszymi, potraktowanymi bardziej tradycyjnie bluesami (np. "Merry Go Round", "Cold Black Night") i melancholijnymi kompozycjami Greena ("Looking for Somebody", "I Loved Another Woman" oraz akustycznym "The World Keep on Turning"). W większości opierają się na podstawowym instrumentarium - dwóch gitarach, basie i perkusji - czasem tylko z dodatkiem harmonijki (np. "Long Grey Mare", "No Place to Go") lub pianina ("Hellhound on My Trail"). Brzmienie jest dość ostre, ale niespecjalnie ciężkie, w przeciwieństwie do tego, co wówczas prezentowali Cream, The Jimi Hendrix Experience i Jeff Beck Group - bo i zespołowi wcale nie zależało na ściganiu się z nimi, a raczej na próbie przywołania klimatu chicagowskiego bluesa. Co wyszło naprawdę fajnie. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do zdecydowanie zbyt krótkich solówek Greena, którego stać na więcej, co nieraz udowodnił. Nie brakuje tu natomiast świetnych popisów Spencera (np. w "My Baby's Good to Me").

"Fleetwood Mac" to bardzo dobry i dość - jak na ten styl - zróżnicowany album. Zawarta na nim muzyka może obecnie wydawać się nieco archaiczna, zwłaszcza osobom nieosłuchanym z brzmieniem lat 60., ale mnie słucha się jej znakomicie. Zespół doskonale oddał tutaj klimat klasycznego bluesa w chicagowskim wydaniu, prezentując się przy tym bardzo stylowo.

Ocena: 7/10



Fleetwood Mac - "Fleetwood Mac" (1968)

1. My Heart Beat Like a Hammer; 2. Merry Go Round; 3. Long Grey Mare; 4. Hellhound on My Trail; 5. Shake Your Moneymaker; 6. Looking for Somebody; 7. No Place to Go; 8. My Baby's Good to Me; 9. I Loved Another Woman; 10. Cold Black Night; 11. The World Keep on Turning; 12. Got to Move

Skład: Peter Green - wokal (2,3,6,7,9,11), gitara i harmonijka; John McVie - gitara basowa (1,2,4-12); Mick Fleetwood - perkusja i instr. perkusyjne; Jeremy Spencer - wokal i gitara (1,4,5,8,10,12), pianino (4)
Gościnnie: Bob Brunning - gitara basowa (3)
Producent: Mike Vernon


Komentarze

  1. Absolutnie nie zgadzam się z recenzją. Debiut Fleetwood Mac to przeciętniak jakich wiele. Przyjemnie się go słucha, ale nic więcej. Album bardzo szablonowy, oparty w większości na standardach bluesowych i w tym gatunku i w tamtych latach byli lepsi wykonawcy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto był lepszy? Wykonawcy w rodzaju Cream, Hendrixa, Ten Years After, Allman Brothers Band, Led Zeppelin? Cóż, dla kogoś słuchającego rocka i metalu, na pewno twórczość tych zespołów jest łatwiej przyswajalna, bo bardziej (hard)rockowa.

      Fleetwood Mac za czasów Petera Greena prezentował inne podejście do blues rocka, bliższe "prawdziwego" bluesa. Inni wykonawcy grający w ten sposób to np. John Mayall, Savoy Brown, Chicken Shack i Canned Heat. Fleetwood i Mayall są z tego grona zdecydowanie najciekawsi, m.in. dlatego, że opierali się głównie na własnym repertuarze, a nie standardach. Oczywiście standardy też grają, a we własnych kompozycjach korzystają z bluesowych schematów - ale na tym, kurde, polega blues. Chodzi o ten specyficzny klimat - który wspomniani wykonawcy świetnie oddają - a nie oryginalność. Krytykowanie za to przedstawicieli tego stylu to jak np. narzekanie, że w heavy metalu są przestery.

      Usuń
  2. A tak z ciekawości, co sądzisz o "Rumours"?

    Co by nie mówić, jest to zdecydowanie ich najpopularniejsze i - w powszechnej świadomości - najbardziej gloryfikowany album.

    Czy dla Ciebie jest to rzeczywiście rzecz warta uwagi, muzyczny przeciętniak, czy też płyta przeceniana z powodów, które są dla Ciebie niezrozumiałe, i lepiej trzymać się od niej z daleka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzę, że jest to dobre granie w kategorii radiowego pop rocka, natomiast sam w ogóle nie mam ochoty tego słuchać. Uważam też, że po odejściu powinni zmienić nazwę, żeby te dwa zupełnie inne zespoły się ze sobą nie myliły.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024