[Recenzja] Cream - "Disraeli Gears" (1967)



Rok 1967 bezsprzecznie należał do dwóch zespołów: The Jimi Hendrix Experience i Cream. Obie grupy powaliły wszystkich niezwykle energetyczną, zaskakująco - jak na tamte czasy - ciężką muzyką, graną przez zaledwie trzyosobowy skład. W przypadku Cream byli to trzej najbardziej wówczas cenieni brytyjscy instrumentaliści: Eric Clapton, Jack Bruce i Ginger Baker. Trio było więc skazane na sukces. Choć warto podkreślić, że popularność szła w parze z jakością muzyki. Już debiutancki "Fresh Cream" w ciągu dwóch miesięcy od wydania doszedł do 6. miejsca UK Albums Chart (zapewne doszedłby jeszcze wyżej, gdyby muzycy firmowali go swoimi nazwiskami).

Pod koniec marca grupa ruszyła na podbój USA. Tam Clapton, Bruce i Baker nie cieszyli się taką estymą, jak w swojej ojczyźnie. Pierwsza amerykańska trasa ograniczała się do trwającej dziewięć dni rezydentury w nowojorskim RKO 58th Street Theatre, po trzy występy każdego dnia. Problem w tym, że trio występowało wraz z pięcioma innymi wykonawcami, a jego nazwa znajdowała się na samym dole plakatu. Często grali tylko po jednym utworze. Szczęśliwym trafem, zostali zauważeni przez Ahmeta Erteguna, właściciela Atlantic Records. Szybko zorganizował sesję nagraniową. Udało się jednak zarejestrować tylko jeden utwór, bluesowy standard "Lawdy Mama" (oparty na wersji Buddy'ego Guya i Juniora Wellsa), bo muzykom kończyły się wizy. Jednak już w maju trio wróciło do Nowego Jorku, by w studiu Atlantic zarejestrować materiał na swój drugi album. I tym razem nie mieli wiele czasu, w związku z czym nagrania trwały jedynie trzy i pół dnia. Producentem został nieposiadający dużego doświadczenia w tej roli Felix Pappalardi, w przeciwieństwie do inżyniera dźwięku Toma Dowda, mającego za sobą wieloletnią działalność (uczestniczył m.in. w sesjach Charlesa Mingusa, Johna Coltrane'a i Ornette'a Colemana). W trakcie nagrań cały czas obecny był też Ertegun.

Nie da się ukryć, że podczas nagrywania "Disraeli Gears" - jak zatytułowano album, w nawiązaniu do przejęzyczenia jednego z roadies (miał na myśli derailleur gears, czyli przerzutki rowerowe) - muzycy musieli iść na liczne kompromisy. Przedstawiciele Atlantic Records postanowili skierować zespół w stronę popularnej wówczas psychodelii, a także wygładzić brzmienie oraz nie pozwolić na wyjście poza piosenkowy schemat i radiową długość. Stanowiło to całkowite przeciwieństwo tego, w jakim kierunku podążali wówczas sami muzycy, grając na koncertach coraz mniej utworów, za to coraz więcej improwizując, wykorzystując swoje jazzowe (Bruce, Baker) i bluesowe (Clapton) doświadczenie. Odrzucono nawet zarejestrowany już wcześniej "Lawdy Mama", zastępując go nowym utworem, "Strange Brew". W rzeczywistości jest to przerobiona wersja wspomnianego standardu, z tekstem i melodią autorstwa Pappalardiego i jego żony, Gail Collins. Do tantiem został dopisany też Clapton, któremu pozwolono wymyślić solówkę. Gitarzysta przyznawał potem, że w rzeczywistości było to granie nuta w nutę solówki Alberta Kinga. Pappalardi i Collins są także autorami utworu "World of Pain".

Zespół najwyraźniej nie miał wystarczającej ilości materiału, stąd także obecność dwóch innych przeróbek (bluesowego standardu "Outside Woman Blues" i tradycyjnej piosenki "Mothers' Lament"). Trafiło tu ponadto pięć kompozycji Bruce'a (w tym "Sunshine of Your Love" z małym wkładem gitarzysty), a także po jednej Claptona ("Tales of Brave Ulysses") i Bakera ("Blue Condition"). Problemem dla członków zespołu było przede wszystkim pisanie tekstów. Tylko po jednym stworzyli Bruce ("We're Going Wrong") i Baker (ponownie "Blue Condition"), w czterech utworach za słowa odpowiada Pete Brown, natomiast tekst "Tales of Brave Ulysses" napisał Martin Sharp, będący także autorem niesamowitej, psychodelicznej okładki. Pracę nad grafiką trwały tak długo, że zarejestrowany w maju album ukazał się dopiero w listopadzie (standardem było wówczas wydawanie albumów po około miesiącu od nagrania).

W porównaniu z "Fresh Cream", zmieniła się nie tylko stylistyka i brzmienie. Ertegun nalegał, aby Clapton udzielał się więcej wokalnie. Gitarzysta samodzielnie zaśpiewał w utworach "Strange Brew" i "Outside Woman Blues", a w kilku wspomaga wokalnie Bruce'a. Przy okazji w roli głównego wokalisty zadebiutował Baker, który zaśpiewał w swojej kompozycji. Całą trójkę można usłyszeć natomiast w finałowym "Mother's Lament" - żartobliwej przeróbce tradycyjnej folkowej piosenki, stylizowanej na pijacką przyśpiewkę, jedynie z akompaniamentem pubowego pianina. Ten wygłup to najsłabszy utwór na płycie, choć stanowiący przyjemne urozmaicenie.

Pomimo sporej ingerencji w materiał ludzi z wytwórni - ograniczających swobodę i ambicje muzyków, by stworzyć przebojowy produkt - "Disraeli Gears" jest całkiem udanym albumem. Całość pokazuje sporą wszechstronność muzyków. Utwory w rodzaju "Outside Woman Blues" i "Take It Back" przypominają o bluesrockowych korzeniach grupy, podczas gdy psychodeliczne, utrzymane w onirycznym klimacie "Dance the Night Away" (wyraźnie inspirowany ówczesną twórczością The Byrds) i "We're Going Wrong" niosą powiew świeżości. Kawałki w rodzaju "Strange Brew", "World of Pain" czy "Blue Condition" pokazują bardziej przebojowe oblicze grupy, znane już z singli poprzedzających pierwszy album, a tymczasem utwory "Sunshine of Your Love" (z rewelacyjnym riffem wymyślonym przez Bruce'a na kontrabasie oraz świetnym solem Claptona), "Tales of Brave Ulysses" (z fantastycznie wykorzystanym efektem wah-wah) i "SWLABR" nie pozostawiają wątpliwości, kto wymyślił hard rocka (nie ujmując nic Hendrixowi i innym prekursorom). Żeby jednak w pełni docenić wpływ tria na cięższe odmiany rocka, trzeba słuchać albumu w wersji monofonicznej, w której wszystkie instrumenty doskonale się uzupełniają, tworząc potężne brzmienie. Miks stereofoniczny znów zepsuto niepoważnym odseparowaniem instrumentów, które kompletnie nie sprawdza się w takiej muzyce.

Cóż, album mógłby być zapewne lepszy, gdyby nie przesadna ingerencja ze strony wytwórni w brzmienie i charakter utworów. Ale nawet w takiej formie "Disraeli Gears" musiał robić ogromne wrażenie w 1967 roku, a dziś stanowi rewelacyjny dokument tamtej epoki. Nie można też zapomnieć, jak wielki wpływ wywarł na muzyce rockowej, przede wszystkim jej cięższych odmianach (bo na te ambitniejsze większy wpływ miały koncertowe poczynania zespołu). To własnie tu - i na nagranym parę tygodni wcześniej "Are You Experienced" tria Hendrixa - narodził się hard rock. A że brzmienie albumu Cream nie jest szczególnie ciężkie z dzisiejszej perspektywy? To nawet lepiej, bo dzięki temu wyraźniej słychać wszystkie aranżacyjne i produkcyjne smaczki. 

Ocena: 9/10



Cream - "Disraeli Gears" (1967)

1. Strange Brew; 2. Sunshine of Your Love; 3. World of Pain; 4. Dance the Night Away; 5. Blue Condition; 6. Tales of Brave Ulysses; 7. SWLABR; 8. We're Going Wrong; 9. Outside Woman Blues; 10. Take It Back; 11. Mother's Lament

Skład: Jack Bruce - wokal (2-4,6-8,10,11), gitara basowa, pianino, harmonijka; Eric Clapton - gitara, wokal (1-4,9,11); Ginger Baker - perkusja i instr. perkusyjne, wokal (5,11), dodatkowy wokal
Producent: Felix Pappalardi


Komentarze

  1. Mój ulubiony album Cream. Jak dla mnie jedyny kawałek do kasacji to "Mother's Lament" ale że dali go na końcu to można po prostu wyjąć wcześniej płytę ;)

    W 1967 ważny był jeszcze John Wesley Harding i przede wszystkim debiut Velvet Underground i ewentualnie Jefferson Airplane (chociaż on mi nie leży)

    w ogóle lata 1967-69 były wg mnie najważniejszymi dla muzyki w ogóle.

    OdpowiedzUsuń
  2. Klasa sama w sobie. Dla mnie najlepszy album Cream. "Mother's Lament" faktycznie niepotrzebne, ale reszta rewelacja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Studyjne dokonania Cream to tylko blada próbka możliwości tego tria. Dopiero na koncertach pokazywali, co naprawdę potrafią ;) A ze studyjnych albumów zdecydowanie wolę "Wheels of Fire", na którym zespół wypracował już w pełni własny styl, dzięki temu, że wydawca przestał się już wtrącać i zmuszać muzyków do nagrywania modnych, psychodelicznych kawałków (rock psychodeliczny to super muzyka, ale nie w wykonaniu Cream).

      Usuń
    2. "Wheels of Fire" też doceniam, ale aż tak mnie nie porwał (w tym nagrania koncertowe, może oprócz sola Bakera).

      Usuń
    3. "Spoonful" w wersji z "Wheels of Fire" to ścisła czołówka najlepszych rockowych nagrań koncertowych. "Crossroads" też jest fantastyczne, ma więcej energii niż całe "Disraeli Gears". To jest prawdziwe Cream.

      Usuń
    4. A na "Disraeli Gears" fikcyjne ;) Dla mnie oba albumy zasługują moim zdaniem na wysoką ocenę, a także są lepsze od debiutu i "Goodbye", z lekką przewagą "Disraeli Gears".

      Usuń
    5. Na "Fresh Cream" wydawca najwięcej się wtrącał, a "Goodbye" to już takie resztki - parę niezłych nagrań koncertowych i kilka wymuszonych studyjnych (choć "Badge" lubię).

      Usuń
    6. W sumie to nawet wszystko to wiem, bo niby czyje recenzje zachęciły mnie kiedyś do przesłuchania Cream? ;)

      Usuń
    7. Wiem, bywam monotonny, ale nie mogłem sobie odpuścić podyskutowania o Cream ;) Pierwszego i ostatniego albumu nawet nie mam w swojej kolekcji. Wystarcza mi niemiecka składanka (zawierająca m.in. "Spoonful" z debiutu oraz "Badge" i "I'm So Glad" z "Goodbye") i koncertówki z lepszymi wersjami utworów z tych albumów. Dwa środkowe albumy oczywiście mam ;)

      Usuń
    8. Ale ja chętnie podyskutuję, choć nie tylko o Cream. Dlatego nieraz nawiązuję do moich ulubionych, choć mniej cenionych niż Cream zespołów, o których więcej informacji/opinii chcę wyciągnąć ;)

      A powtórzyłem sobie właśnie "Wheels of Fire" - też kawał świetnej muzy, nawet bardziej doceniłem niż kiedyś. Jednak "Disraeli" nadal niepobite, choć niewiele dzieli ich poziomem.

      Usuń
    9. A jak z Twoją znajomością innych wykonawców z drugiej połowy lat 60.? Bo to był bardzo twórczy i interesujący okres w muzyce rockowej, powstawało mnóstwo fantastycznej muzyki, z której tylko mała część jest powszechnie znana.

      Usuń
    10. Niezbyt dobra - znam wszystkie albumy studyjne Stonesów, Beatlesów, The Doors, Deep Purple czy Jethro Tull z tego okresu, dwa Pink Floyd i Van Zandta, debiuty Breakout, Santany, King Crimson, Taste i The Allman Brothers Band, album Andromedy, bluesowy "Jamned Together" i "Om" Coltrane'a. Chyba tyle.

      Usuń
    11. Oj, to słabo. Koniecznie powinieneś jak najszybciej poznać Hendrixa, przynajmniej to, co ukazało się za jego życia (trzy studyjne i "Band of Gypsys"). Jeżeli do poznawania jego twórczości zniechęcił Cię ograny "Hey Joe", to tym bardziej musisz posłuchać jego twórczości, bo praktycznie wszystko inne jest znacznie lepsze od tego kawałka.

      Johna Mayalla też trzeba znać. Wszystko z lat 60. i może jeszcze "Jazz Blues Fusion". I dokonania zespołów, które pozakładali muzycy Mayalla - przede wszystkim: debiut Keef Hartley Band, Fleetwood Mac z Peterem Greenem, "Valentyne Suite" Colosseum.

      "East-West" The Butterfield Blues Band - mój ulubiony album bluesrockowy ;)

      "Truth" Jeff Beck Group - to taki proto-Led Zeppelin (LZ nie wymieniłeś przez przeoczenie?).

      Debiut i zwłaszcza "Happy Trails" Quicksilver Messenger Service. Dobrze znać też inne ważne psychodeliczne zespoły, jak Grateful Dead, Jefferson Airplane, The Byrds ("Fifth Dimension"!!!), 13th Floor Elevators, Buffalo Springfield, itd. Jak nie masz nic przeciwko elektronice, to jeszcze The United States of America, Fifty Foot Hose i Silver Apples.

      To wszystko są dopiero absolutne podstawy, dobrych zespołów było wtedy więcej ;) Pewnie o czymś podstawowym zapomniałem wspomnieć. Dobrze jest najpierw dobrze poznać to, co było wcześniej, żeby nie mieć zakrzywionej perspektywy (np. ktoś nie doceni Stonesów i ich wkładu, bo wcześniej słyszał Aerosmith).

      Usuń
    12. Dzięki za rekomendacje. Doceniam wkład Stonesów w rozwój muzyki, spokojnie. A pojedynczych utworów Hendrixa znam od groma, tylko zbytnio nie słuchałem całych albumów ("Are You Experienced" tak, ale dawno temu).

      Na dzień dzisiejszy znam z tego okresu tyle albumów i poznaję bardziej te z późniejszych dekad, bo jednak wolę mocniejsze, hardrockowe granie od bluesrockowego czy psychodelii (oczywiście nic do nich nie mam) ;)

      O Led Zeppelin nie tyle zapomniałem, co pomyliło mi się (z Sabbathami), że 2 pierwsze albumy nie pochodzą z 1969, a 1970 ;)

      Usuń
    13. Ze Stonesami to był tylko taki ogólny przykład.

      Debiut Hendrixa to bardzo ważny album, bez którego nie byłoby niczego, co najbardziej lubisz słuchać (oczywiście upraszczam, a sam Hendrix przyznawał się do inspiracji Claptonem i Beckiem), ale "Electric Ladyland" i "Band of Gypsys" są jeszcze lepsze!

      W późniejszych latach masz cięższe przestery, ale wszystko inne było już w muzyce lat 60. (zwykle w bardziej pomysłowym wydaniu). Jak chcesz czegoś naprawdę ciężkiego z tego okresu, to do propozycji dorzucam Blue Cheer. W sumie powinienem w poprzednim komentarzu wspomnieć, bo to też bardzo ważny zespół, ale osobiście nie przepadam i zapomniałem.

      No to na koniec tego wpisu jeszcze jedna propozycja, o której nie powinienem był zapomnieć - Blind Faith, czyli bezpośrednia kontynuacja Cream (bez Jacka Bruce'a, ale za to z bardziej utalentowanym wokalnie Stevem Winwoodem).

      Usuń
    14. O przesłuchaniu Blind Faith myślałem w ostatnim czasie, gdy powtarzałem trochę Cream, więc myślę, że się za niego zabiorę - zwłaszcza, że także gra tam Mr. Baker, którego grę niezwykle sobie cenię.

      Ogólnie chodzi o to, że nawet jak poznaję coś wartościowego i lepszego, i tak zazwyczaj wracam częściej do takiej prostszej odmiany rocka, którą lubię w nieco większym stopniu. Wiesz o jakie kapele chodzi. Przykład z tego obszaru - ostatnio rozkminiłem, że z katalogu płyt studyjnych Kiss jest zaledwie połowa płyt, którą bym polecił, i to właśnie do tych wracam, a do reszty rzadko. Choć np. ich debiut to moim zdaniem bardzo fajna porcja hard rocka - wiadomo, że prosta, ale nie powiedziałbym, że banalna. Może i Ty się kiedyś przekonasz do tej płyty (niektóre przypadki udowodniły, że oceny mogą wzrosnąć po czasie) :D

      Chyba nigdy o tym nie pisałem, ale w dziełach Kiss produkcyjnie zawsze podobał mi się uwypuklony bas - o ile sporo zespołów ma z tym problem, tak bas Simmonsa jest prawie zawsze bardzo dobrze słyszalny, co umila odsłuchiwanie. Fajnym smaczkiem są np. basowe wstępy w "100.000 Years" czy "Sure Know Something", albo takie "Naked City", gdzie gitara basowe fajnie i "złowieszczo" przygrywa w tle.

      Zrobiłem offtop, ale trudno...

      Usuń
    15. Prawda jest taka, że w przypadku wykonawców z dużymi dyskografiami, nie ma absolutnie sensu w słuchaniu wszystkich pozycji. Dotyczy to zresztą nie tylko rocka, ale nawet tych najbardziej wybitnych jazzmanów. Na słuchanie wszystkiego mogą sobie pozwolić psychofani i ludzie znający pięć zespołów, ale dla słuchaczy chcących się rozwijać, jest to kompletna strata czasu. Dlatego trzeba sprawdzać, które albumy warto znać. Oczywiście, można przeoczyć coś w miarę ciekawego, ale prędzej czy później gdzieś się trafi na informację, że to też warto znać ;)

      Usuń
    16. No to jestem psychofanem :) Każdy słucha na swój sposób.

      Są wyjątki od takiej reguły, jak Iron Maiden, gdzie moim zdaniem warto obczaić wszystkie płyty (może oprócz "The Final Frontier", bardziej w formie ciekawostki).

      Usuń
  3. Fajna ta płyta jednak dla mnie jest ona za grzeczna. To jeszcze takie zachowawcze granie wywodzące się z wcześniejszej epoki. Nie ma tego pazura które już ma Led Zeppelin. Z resztą to samo dotyczy Blind Faith.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podstawowy błąd, jaki tu popełniasz, to porównanie albumu z 1967 roku do twórczości zespołu, który zadebiutował w roku 1969. W czasie wydania "Disraeli Gears" mało kto grał w ten sposób. Właściwie tylko Cream i Hendrix. Led Zeppelin brzmiał dużo mocniej dlatego, że trochę zmieniło się podejście wytwórni płytowych - dali muzykom całkowitą swobodę, dzięki czemu Jimmy Page mógł eksperymentować z brzmieniem. Dwa lata wcześniej wyglądało to zupełnie inaczej. O wszystkim decydował producent spoza zespołu, który zgodnie z wytycznymi wytwórni miał stworzyć produkt, co przyniesie zyski. Stąd też brzmienie jest faktycznie wygładzone (choć podobno monofoniczny miks brzmi mocniej). I dlatego album ten kompletnie nie oddaje tego, jaki zespół był naprawdę - to słychać na koncertówkach, gdzie brzmienie jest potężniejsze.

      Blind Faith to w ogóle innego rodzaju zespół. Tam nie chodziło o granie z "pazurem". Przecież każdy z sześciu zawartych na nim utworów jest utrzymany w innej stylistyce.

      Usuń
    2. "I dlatego album ten kompletnie nie oddaje tego, jaki zespół był naprawdę - to słychać na koncertówkach, gdzie brzmienie jest potężniejsze". Teraz złapię cię za słowo (tzn ostatnie zdanie które napisałeś w ostatnim komentarzu o Heavy Weather). Ja komentuję tu konkretny album a nie to jak zespół prezentował się na koncertach :))

      Usuń
    3. Przecież nie twierdzę, że koncertowe poczynania Cream sprawiają, że "Disraeli Gears" jest lepszym albumem.

      Usuń
  4. Z tymi wykonawcami z wielkimi dyskografiami to prawda. Takim jest Frank Zappa który natukł tego tyle że są takie perełki instrumentalne jak Hot Rats , Waka Jawaka czy Grand Wazoo czy bardziej rockowe i wokalne Over-Nite Sensation, Apostrophe i One Size Fits All ale nagrał o wiele więcej płyt przeciętnych oraz trochę gniotów. Ale tak to jest jak się idzie na ilość. Był co prawda kreatywny bo nagrywał dużo ale właśnie oprócz (przynajmniej dla mnie) tych 6 płyt resztę można sobie pominąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zappa nie jest tu dobrym przykładem, bo nawet jego słabsze albumy maja jakąś wartość artystyczną. A dobrych albumów wydał więcej niż 6, a jak dodać koncertówki, to już znacznie więcej.

      Idealnym przykładem jest raczej Deep Purple, co to natłukł mnóstwo bezwartościowych gniotów, parę dobrych albumów też, ale żadnego wybitnego.

      Usuń
    2. Oj, Purplom jeden wybitny album trafił się niechcący - 'Made In Japan' ;)

      Usuń
    3. Ale to koncertówka z materiałem, który już wcześniej był wydany w wersjach studyjnych. A jakość "Made in Japan" wynika częściowo z doboru repertuaru. Zespół miał już kilka albumów na koncie, mógł więc powybierać co lepsze fragmenty i grać je na koncertach. Natomiast w studiu nigdy nie udało mu się nagrać albumu, który od początku do końca trzymałby równy, wysoki poziom.

      Usuń
  5. Trochę dorzucę do powyższej dyskusji. Podaję pan, jako główny powód braku 'pazura' tego albumu, ograniczenia producenta. Ja wiem, czy to jest przyczyną?? Ja bym jako przyczynę bardziej podał Sierzanta Pieprza, który ukazał się przed tym albumem i jak to z Beatlesami bywało odniósł sukces. Najwidoczniej trio Cream'u chciało taki sukces osiągnąć i to się udało.
    Na obronę własnej tezy dodam, że debiuty The Doors, czy Jimiego Hendrixa były nagrane wcześniej i wcześniej ukazały się na rynku, a '''zura' nie sposób im odmówić. Daje 8, choć właściwsze byłoby 8.5.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem dlaczego akurat "Sgt. Pepper" miałby być inspiracją dla Cream, bo nie słyszę muzycznych podobieństw, a poza tym jest to technicznie niemożliwe, bo "Disraeli Gears" był nagrywany w maju 1967 roku w Nowym Jorku, a album Beatlesów w Stanach ukazał się na początku czerwca (w Europie pod koniec maja).

      The Doors i Hendrix nagrywali dla innych wytwórni, niż Cream. A poza tym, to nie jest kwestia tego, że "Disraeli Gears" nie mógł brzmieć mocniej, tylko tego, że przedstawiciele Atlantic Records dostrzegli wielki potencjał tria i chcieli z niego wycisnąć jak najwięcej kasy. Było o tym bodajże w dokumencie z serii "Klasyczne Albumy".

      Usuń
    2. The Beatles nie miało być inspiracją muzyczna, tylko stricte dochodową. Dlatego nawiązuje do brzmienia, a nie formy albumu. Kiedyś oglądałem dokument o Gingerze (a tak sobie spolszczę) i tej jego niepokornej duszy muzyka ;) i na tym albumie ta jego niepokore świetnie słychać, gra elegancko.
      Może to źle zabrzmi, ale zawsze miałem uprzedzenie do Eryczka. Może wpływ na to miały solowe płyty po Derek And The Dominos. On zawsze wiedział w jaką nutę uderzyć, by zabrzmiało to tak, że i pani Lusia z kiosku kupi jego album i to do niego mam największe pretensje. Na koncertowkach gra jak trzeba, a w studiu dla pani Lusi ;)

      Usuń
    3. To oczywiste, że album brzmi w ten sposób z przyczyn merkantylnych, żeby mógł się spodobać jak największej ilości osób. Ale na tym zależało głównie wydawcy. Zespół powstał dlatego, że Bruce i Baker bardzo chcieli grać z Claptonem, realizować wspólnie swoje muzyczne pomysły. I na koncertach, grając te swoje długie improwizacje, nie przejmowali się w ogóle, czy to jest przystępne i zrozumiałe dla publiczności, ważne że sami się przy tym świetnie bawili. A w studiu ewidentnie przycinano im skrzydła, nie dając grać w ten sposób.

      Solowy Clapton to wykalkulowany produkt bez żadnej wartości, ale jego dokonania z Johnem Mayallem, Cream, Blind Faith, a nawet jeszcze Derek..., to zupełnie co innego.

      Usuń
  6. Kolejny album za to ma już dużo ciężej brzmiące utwory i powiedziałbym, że też ciekawsze kompozycje. Tamtejsze koncertowe wykonania Spoonful, Toad i Crossroads to po prostu złoto (no Toad może dla niektórych być nieco za długie). Jednak jak większość wydawnictw dwupłytowych jest bardzo nierówny i zdarzają się tam takie utwory jak Pressed Rat and Warthog, Passing the Time czy koncertowy Traintime, których nie znoszę. Mimo wszystko to moje ulubione wydawnictwo Cream, który mi się zdaje marnował swój potencjał i nigdy nie nagrał prawdziwie genialnej płyty, a mógłby.

    OdpowiedzUsuń
  7. Rok 1967 bezsprzecznie należał do The Beatles. Czy ktoś chce czy nie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do beatlesów należały lata 1963-65. Potem mieli już coraz poważniejszą konkurencję. W 1967 to Hendrix i Cream proponowali muzykę, która była naprawdę świeża i wyznaczyła kierunek muzyki rockowej na kilka następnych lat. Owszem, "Sgt. Pepper" i "Magical Mystery Tour" sprzedawały się lepiej, ale ich wpływ na muzykę był zdecydowanie mniejszy. "Sierżant Pieprz" zmienił postrzeganie albumu - że nie musi to być zbiór przypadkowych piosenek, ale pewna całość, tworzona zarówno przez muzykę, jak i oprawę graficzną. Jego wpływ stricte muzyczny był jednak znikomy, jeśli jakikolwiek.

      Bardziej wpływowym album z 1967 roku od "Disraeli Gears" i "Are You Experienced" jest chyba tylko "The Velvet Underground & Nico" - ale wtedy to był kompletny underground, mało kto o nim słyszał, dopiero po paru latach zaczął inspirować innych twórców.

      Usuń
  8. Disraeli Gears nie przypomina Betlesów ? Więc, przez 20 lat jak słyszałem gdzieś Take It Back to zawsze myślałem że to Betlesi i zawsze wtedy mówiłem że nie lubię Beatlesów. Dopiero po 20 latach jak kupiłem płytę Disraeli Gears doznałem zdziwienia jak na samym końcu usłyszałem Take it Back i się okazało że to nie Bitelsi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na "White Album" i "Abbey Road" słychać w niektórych kawałkach wpływ Cream, bo Beatlesi przez całą karierę adaptowali do swojej twórczości elementy tego, co akurat było popularne. W drugą stronę raczej to nie działało - w sensie u Cream nie słychać wpływów The Beatles.

      Usuń
  9. Każda ich płyta to arcydzieło których nie można porównywać na zasadzie lepsza gorsza. Ja mam tak że w zależności od może nastroju inną w danym dniu bardziej lubię. Słuchać i cieszyć się muzyką. Podobnie mam z King Crimson.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)